sobota, 26 września 2015

09. In your skin.

-Czeka pani na przyjaciela?
-Tak, zaraz przyjdzie – rzuca bez zwątpienia, rozpływając się w słodkim uśmiechu. – To, co zawsze. Dla niego też. I wino. I może jeszcze środki nasenne.
Kelner zapisuje każde jej słowo, kiwa głową i odchodzi.
Jest sama.
Wychwytuje spojrzenia stałych bywalców, zwykle widujących ją w jego towarzystwie. Wielokrotnie upraszali ich o ciszę, bo zbyt głośno śmiali się z kompletnie głupich rzeczy, momentami mało przyzwoitych, ale nikt ich stamtąd nie wyrzucał. Obsługa się już chyba przyzwyczaiła. Dostawali zamówienie, zanim zdążyli je złożyć. Zawsze prosili o to samo.
A teraz to miejsce jest puste.
Wpatruje się jedynie w ścianę, obwieszoną portretami Audrey Hepburn i Marilyn Monroe, której na ostatniej fotografii ktoś dorysował wąsy (ktoś, znaczy On – markerem wodoodpornym). Ma przed sobą pustą przestrzeń, którą Bóg zapomniał zapełnić jego uśmiechem.
Ale i tak tu przyszła. Mogła udawać, że wszystko jest w porządku, a Maxi zaraz do niej dołączy. Przy okazji rozleje wino na obrus i pójdzie powiadomić kelnera, że plama była tu już wcześniej, a on sam nie ma z tym nic wspólnego.
-Nie wierzę, że się pokłóciliście. Coś się stało?
Judy jest grubo po czterdziestce, ma postrzępioną blond grzywkę i ledwo mieści się w dżinsach. Pracuje tu od zarania dziejów, dokładniej pomaga mężowi, który jest właścicielem lokalu, a ta niewielka restauracyjka to jego cały świat. Kochała ich jak własne dzieci, których nigdy się nie doczekała, ale miała w sobie tyle matczynej miłości, że obdarzała nią każdego. To dzięki niej jeszcze nikt nigdy ich stąd nie wyrzucił. Lubiła z nimi rozmawiać, niekiedy w czasie przerw przysiadała się do ich stolika i śmiała się razem z nimi. Miła kobieta, a to rzadko się teraz zdarza. Dzisiejsze społeczeństwo nie ma za grosz empatii.
-Cześć, Judy.
-Tak bardzo nigdy się nie spóźniał. A ty nigdy nie przychodziłaś tu sama.
-Proszę, nie psuj mi tego.
-Co?
-Pozwól mi myśleć, że on przyjdzie – mówi z naciskiem, czując się jak kompletna wariatka, ale tonie w własnych obsesjach i jest bezradna wobec samej siebie. – Nikt nie musi wiedzieć, że go nie będzie. Ani dzisiaj. Ani jutro. Ani w ogóle.
-Powiedziałaś mu, że…
-Nie, nie. Przestań.
Chwilę milczy, przegląda się w tafli czerwonego wina. Wrak człowieka.
-Jak to się właściwie stało?
-Co?
-Wy.
-A. To długa historia. Niezbyt ciekawa. Ale wciąż pamiętam, jakby to było wczoraj.

"Są takie wydarzenia, które - przeżyte wspólnie - muszą się zakończyć przyjaźnią." ~ Joanne Kathleen Rowling

Nasze pierwsze spotkanie było ucieczką. Mieliśmy po parę lat i więcej marzeń, zamiast obaw. Fajne czasy, mile je wspominam – dorastanie to najbardziej podły wymóg tego świata.
Miałam sześć lat. Sześć i pół dokładnie. To były czasy, kiedy w każdej porze roku widziałam wiosnę. Wyłapywałam urodę w banalnych rzeczach, cieszyłam się z byle bzdetów, a moja wyobraźnia pracowała na pełen etat. To był dobry wiek, bo za naiwność nikt nie chciał posłać mnie do piekła. Mogłam głupio wierzyć we wszystko i wszystkich. Dorastanie narzuca ci zasady, masę głupich reguł, bez których nie powinnaś wychodzić z domu. Zalety nikogo nie obchodzą, w tych czasach ludzie uwielbiają wyłapywać twoje wady i wystawiać je na światło dzienne. Będąc dzieckiem tego nie ma.
Cóż, świat dorosłych dopadł mnie szybciej niż sądziłam.
Dla ludzi miłość jest czymś pięknym. Wiesz, klejnotem zapakowanym w ozdobne pudełko z mnóstwem kokardek, wstążek i innych cudów niewidów. Nic, tylko oblać ją czekoladą, wsadzić do bombonierki, po czym udostępnić pierwszemu lepszemu frajerowi o przesadnej ilości romantycznych marzeń. Miłość można spotkać teraz w każdym sklepie, każdej witrynie, każdym filmie, każdym słowie. Jest tak łatwa, że nawet największy idiota by się załapał. Wracając, miłość jest piękna.
Ale to nieprawda.
Kiedy byłam mała, dziwiły mnie dwie rzeczy. Jak Adam i Ewa mogli przypominać człowieka, skoro małpy to pierwowzory ludzi i to, dlaczego tata dawał mamie kwiaty, skoro ta miała ich pod dostatkiem. „Ten drugi” zawsze przynosił jej kwiaty. Dokładniej frezje. Różowe. Odnosząc się do mowy kwiatów (nie że sprawdzałam, nie byłam maniaczką, poza tym miałam sześć lat) ich znaczenie brzmiało dokładnie „oddaj się marzeniom”, tudzież flirt. Zabawne, nie? Ulotnie piękne chwasty wiedziały o wiele więcej, niż mój ojciec. Ironia losu.
Czasami ich podglądałam. Patrzyłam, jak usta mamy rozchylają się powoli w wolnym tańcu, jak dotyk „tego drugiego” parzy jej skórę tysiącami niewidzialnych iskier. Patrzyłam na ich splątane ciała, oddechy bezszelestnie przebiegające po skórze, zachłanne dłonie. Patrzyłam, jak nieznajomy zabiera mi mamę i drze codzienność na kawałki.
Traktowałam to po macoszemu. Nie rozumiałam, czemu „ten drugi” przychodzi późno, kiedy tata wychodził do pracy i żegnał się z mamą krótkim pocałunkiem. Sądziłam, że spokojnie by się dogadali, w końcu oboje bardzo ją lubili (patrząc na to z perspektywy czasu, teraz chcę mi się śmiać – ale ten śmiech grzęźnie w gardle za każdym razem). Dopiero gdy w przedszkolu natknęłam się na książkę dla dzieci KtórejTytułuNiePamiętam, z przerażeniem odkryłam, że na każdej ilustracji jest rodzina. Mama, tata, dziecko, czasem merdający ogonem czworonóg. Na żadnym zdjęciu nie było „tego drugiego”.
Wtedy zrozumiałam, że to intruz. Nie powinno go być. Wdarł się między kartki kalendarza, niepostrzeżenie i cicho, a jednak każdy dzień przesiąkał jego obecnością. Nawet kiedy bezszelestnie zamykał za sobą drzwi, koszmary zostawały w moich czterech ścianach i uformowane w sylwetkę potwora, chowały się pod łóżkiem.
Pamiętam jak pewnej nocy wypełzłam spod kołdry i cichuteńko – zupełnie jak „ten drugi” – nacisnęłam klamkę. Pomknęłam boso po mokrej trawie, chcąc uciec jak najdalej od obcego, którego zapach osiadł się na każdym regale, między stronami książek – nawet w naiwnie zakochanym spojrzeniu ojca, jeszcze pełnym niewiedzy i beztroski. Koszmary nie chciały puścić, wyrastały na mojej drodze, a ja wciąż biegłam, nie wiedząc dokąd i po co (sama ucieczka nie była konkretnym powodem, po prostu nie chciałam ich słyszeć).
Liczyło się tylko to, że teraz każdy kawałek alabastrowej skóry mamy jest jego, a dźwięk jej krzyku przecina powietrze na wspak, zamykając ich w gęstej mgle. Od kiedy „ten drugi” zaczął przychodzić, mama już nie uchylała drzwi, by wyszeptać mi bezgłośne „dobranoc” i jednym uśmiechem wypędzić wszelkie demony spod powiek.
Wówczas dotarłam na opustoszały nocą plac zabaw i obrażona na cały świat, skuliłam się pod drabinką. Byłam zła, że nie mam dwóch metrów wysokości, krzepy w drobnych rączkach i na tyle odwagi, by raz na zawsze pozbyć się „tego drugiego”.
-Płaczesz?
-Nie. Ja nigdy nie płaczę. – Odpaliłam bezmyślnie, nie zastanawiając się nawet, czy sylwetka wyłaniająca się z ciemności to pedofil czy morderca. – Za to jestem głodna. Mama zapomniała zrobić kolacji.
Obok mnie przycupnął niewysoki człowieczek w przydużych ogrodniczkach i z lizakiem w prawej dłoni. Co prawda, mama mówiła mi, że nie wolno rozmawiać z obcymi, ale to samo tyczyło się chyba sprowadzania do domu obcych facetów pod nieobecność męża, więc olałam wtedy jej żałosne zasady.
Poza tym się nie bałam.
-A ja często płaczę.
-Niemożliwe. Przecież jesteś chłopakiem.
Nie żeby coś, ale dostrzegłam to dopiero po kilkunastu sekundach. Miał bardziej dziewczęcą buzię ode mnie. I duże, duże rumieńce.
-Co z tego?
-No nie wiem, ale chłopacy raczej nie płaczą.
-To przez rodziców. Mój tata jest do bani. – Wyszeptał, spuściwszy kudłatą główkę. Parę loków opadło mu na czoło. – A twój tata?
-Mój tata jest super – mówię bez większego zastanowienia. – Ale mama nie.
-Czemu?
-Chyba już nie kocha mnie i taty. Teraz rozmawia tylko z „tym drugim”. Znaczy, czasem rozmawiają. Na ogół robią coś innego. Chyba im wtedy gorąco, bo ciągle się rozbierają. Nie rozumiem tego, przecież w domu wcale nie jest tak ciepło.
-Dziwne, faktycznie. – Pokiwał głową, a ja z miejsca go polubiłam. Cieszyłam się, że ktoś mnie rozumiał. – Moi rodzice ciągle się kłócą, a potem tata wychodzi.
-Dokąd?
-Nie wiem. Powiedział mi kiedyś, że szuka szczęścia.
            Wierzcie, że dzieci nie zastanawiają się nad pojęciem szczęścia. Dla nich radość jest codziennością. Nie istnieje żaden powód do uśmiechu. Są szczęśliwe tu i teraz, a posępność jest jedynie odłamkiem przeciętnego dnia. Dlatego tak bardzo różnią się od dorosłych.
            Dorośli nieustannie pytają siebie „dlaczego?”; „po co?”; „czemu?”. Szukają odpowiedzi tam gdzie ich nie ma, za wszelką cenę chcą wyjaśnić każdą rzecz. W skrócie: dzieci są szczęśliwe, a dorośli są szczęśliwi, BO.
-Jak masz na imię? Dasz mi lizaka?
-Maximiliano. I nie dam ci lizaka, bo jestem głodny.
-Jesteś gburem. I masz brzydkie imię.
-Ty też masz brzydkie imię, gburzyco.
-Nie ma takiego słowa. I nie możesz powiedzieć, że mam brzydkie imię, bo nawet go nie znasz!
-To jak masz na imię?
-Larysa.
-To bardzo brzydkie imię.
-Gbur.
-Gburzyca.
-Nie ma takiego słowa!
            Wtedy przestałam go lubić i nawet odechciało mi się już tego lizaka, którego włożył do buzi i jak gdyby nigdy nic zaczął go konsumować. Ciut za głośno.
-Jesteś obleśny.
-Ty też.
-Ja jestem dziewczyną, nie mogę być obleśna.
-Dla mnie jesteś.
-Pajac.
            I tak w skrócie wyglądała noc, podczas której zaprzyjaźniliśmy się na śmierć i życie.
           

Pamiętam, że robiłam wszystko, żeby być inna od niej.
Obcięłam włosy, bo ona miała je aż do pasa.
Nie czytałam książek, bo ona wręcz mieszkała w bibliotece.
Przestałam nosić sukienki, bo ona miała ich całą szafę.
No i nie kazałam mówić na siebie „Larysa”. Zostałam Larą, bo Larysa podobała się jej.
Może to głupie i strasznie tandetne – ale wtedy naprawdę wydawało mi się rozsądne. Bycie sprzecznością, ignorowanie każdego jej słowa. Nie potrafiłam tylko powiedzieć o tym ojcu. Za bardzo go kochałam, żeby sprawić mu ból – od niego to się chyba zaczęło, teraz ciągle milczę, byleby tylko kogoś nie stracić. Zawsze spokojny, z dobrocią wypisaną oczach, miłością w każdej ledwo widocznej zmarszczce. I moja… mama, zawsze na pierwszym planie obok niego, z zewnątrz niemalże idealna i wypucowana do szpiku kości. Nikt nie wiedział, że w środku jest zepsuta i nietrwała – wciąż rzucała się w ramiona Tego Drugiego, kiedy myślała, że wszyscy – łącznie z Bogiem – mają odwrócony wzrok.
Dopiero potem zrozumiałam, że wszystko dzieje się wewnątrz mnie, a krótsze włosy nie pokażą, jak bardzo jej nienawidzę. Zaczęłam żyć po swojemu. Ignorowałam jej słowa, olewałam prośby, na każde wołanie pozostawałam niewzruszona. Zachowywałam się wobec niej tak, jak ona wobec moich marzeń o normalnej rodzinie.
Odsunęłam się od ojca, bo nie byłam w stanie spojrzeć mu w oczy. Czułam się równie brudna w środku, jak matka – chociaż ją chyba mało obchodziła ta skaza, spowiadała się jak spowiadała i nigdy nie raczyła wspomnieć o największym grzechu.
Nie dogadywałam się z ludźmi. Dziewczyny zazwyczaj pałały do mnie nienawiścią, bo nie byłam równie tępa jak one i sam bogatszy zasób słownictwa kwalifikował mnie do tej niższej ligii. Facetów wspominam mniej ozięble, aczkolwiek jak przychodziło co do czego, każdy przyklejał się do jednej z tych wyperfumowanych dziuni i na tym nasze znajomości się kończyły.
Ale miałam Maxiego, a on miał mnie. Siedzieliśmy w jednej ławce całą podstawówkę i pierwszą klasę gimnazjum.
Tego roku mieliśmy po trzynaście lat i mnóstwo planów na przyszłość.
-Czas płynie, nic nie poradzisz.
-Gdybym umiała mu powiedzieć to…
-Umiesz. Tylko się boisz.
-Ja nigdy się nie boję – sprostowałam, wlepiając wzrok w dyndające sznurowadła, bo jakoś nie umiałam spojrzeć mu wtedy w oczy.
-Ale kochasz. A miłość zawsze przychodzi w pakiecie ze strachem.
Ustaliliśmy, że powiemy im to razem. On swojej matce, ja swojemu ojcu. Ale ciągle się wahałam, wiecznie znajdywałam jakieś „ale” i odkładałam to na jutro. Cierpliwie czekał, narzekał nawet rzadko, lecz widać było, że chciałby mieć to już z głowy.
-Wolałbym powiedzieć to już teraz. Nie chcę, żeby mama dowiedziała się o tym w przykrych okolicznościach.
-No co ty – prychnęłam, z wyrzutem spoglądając w niebo, jakbym spodziewała nadziać się wprost na wzrok Boga. – To już jest cholernie przykre. Każdy moment jest do bani. W zasadzie jest coraz gorzej. Obojętnie kiedy im powiemy i tak będzie źle. Czasem masz do podjęcia dwie decyzje i każda z nich jest zła.
-No więc powiesz mu?
-Nie.

Nasza przyjaźń to była… jest ironia losu. I to jedna z tych bardziej złośliwszych. Zaprzyjaźniając się popełniliśmy głupotę, ale nie błąd. Bo dobrze wiedzieliśmy, że krok dalej czyha na nas koniec świata, a mimo to brnęliśmy dalej, licząc, że po drodze trafi się jakieś koło ratunkowe.
Przepaść była bliżej, niż sądziłam.
Pablo (mój tata) i Felicia (mama Maxiego) spotykali się w biegu. Ich znajomość opierała się na skinięciach głowy, sporadycznych kawach i rzuconym na odległość „dzień dobry”, kiedy ona biegła na autobus, a on dopadał do drzwiczek samochodu, bo znowu zaspał.
Moja mama i tata Maxiego również się spotykali. Ale w łóżku. Chciałabym wstawić tu sarkastyczny uśmieszek, ale mowa nie dysponuje emotikonami. Jeszcze większa ironia losu. Sama widzisz, że Bóg dla niektórych ma dupny plan.
Pewnego dnia – śmiesznie przeciętnego, kiedy słońce wcale nie świeciło mocniej, księżyc nie zapłakał, a chmury jak były tak pozostały – ojcu zepsuł się samochód. Niecałe dwa metry od domu. Jak na złość zostawił w mieszkaniu telefon i musiał pofatygować się z powrotem, żeby uprzedzić kierownika o swojej nieobecności.
Maxi odprowadzał mnie wtedy do domu – nie żebym się bała powrotów po dziesiątej w nocy, myślę, że podbudowywałam wtedy jego męski honor, wiecznie podupadły przez nasze mniej kumate koleżanki z klasy, które wiecznie odrzucały jego zaloty i dalej narzekały, że nikt ich nie chce. Szczerze mówiąc, byłam kompletnym debilem w sprawach sercowych, ale to do mnie zawsze przychodził, kiedy posiniaczony przez babskie komentarze, chwilowo nie miał ochoty żyć – napawało mnie to pewną dumą, chociaż dobrze wiedziałam, że przychodzi do mnie, ponieważ nikogo innego nie ma. Ale i tak mnie uwielbiał – to też wiedziałam.
Jak pewnie się domyśliłaś, kiedy otworzyłam drzwi, stanęliśmy oko w oko z piekłem.

Zaufanie to krótka piłka. Albo w tym jesteś, albo nie. Człowiek przez całe życie uczy się ufać – niepewnie, z drżącą duszą, jak dziecko naiwnie przekazuje swoje serce z rąk do rąk. Tylko czasami ktoś niechcący może je upuścić. I zdeptać. I odejść bez słowa.
Tamtego dnia – jak już mówiłam, całkiem przeciętnego, poza tym, że wyjątkowo dotkliwie czułam metaliczny smak cieczy na wargach – tacie pękło serce dwa razy. Miłość do kobiety, dla której okrążyłby całą galaktykę sto razy, okazała się być grosze wartą bujdą, a o wszystkim wiedząca córka nie raczyła odezwać się nawet słowem.
Kiedy zostaliśmy sami, a demony pierwszy raz opuściły nasz dom (teraz tata żartuje, że pognały za matką – wyrządzone zło nie spuści cię z oczu, gdziekolwiek chciałbyś uciec), ojciec podszedł do mnie i drżącymi dłońmi ujął moje ramiona. Dziwię się wciąż, że wtedy się nie rozpadłam.
-Wiedziałaś?
Jego załzawione oczy, pełne bólu i wyrzutu złamały mi serce.
-Chciałam ci powiedzieć, tato, ale… - więcej słów nie przeszło mi przez gardło. Może i dobrze. I tak wszystko kończyło się na głupim „ale”.
Ojciec przycisnął mnie do piersi, a ja wsłuchiwałam się w głuche brzmienie uderzeń jego serca – bałam się, że lada chwila powie światu „nie” i odejdzie daleko stąd, zostawiając mnie z dręczącymi wyrzutami sumienia.
-Wyjeżdżamy.
Nie miałam siły zaprzeczać. Było mi wszystko jedno (aż przypomniałam sobie o Maxim i nagle przyspieszone bicie serca, zlało się z tą smutniejszą melodią mojego ojca)
-Przepraszam.
-To nie twoja wina, Lara. Nie twoja.
Może i nie ponosiłam odpowiedzialności za kobietę, która okazywała miłość rodzinie, sypiając z innym mężczyzną.
Ale czułam się winna za sposób, w jakim się dowiedział. Bo przecież – przyznasz sama – mogło być mniej boleśnie…

Od tego czasu ani razu nie widziałam swojej matki. Nie próbowała się ze mną skontaktować, ani ja zbytnio nie chciałam jej oglądać. Myślę, że wyszło mi to na dobre. Gdybym spotkała ją teraz na ulicy, wydrapałabym jej oczy – mówię ci to z ręką na sercu. Twierdzisz, że jestem podła? Cóż, to nie ja miałam w głębokim poważaniu śmiesznie zakochanego męża i córkę.
Co z Maxim? Och, to zabawna historia. Wyobraź sobie, że ludzie uwielbiają uciekać po każdej tragedii – jakby wraz z miejscem, miały zmienić się uczucia. A według mnie to bez znaczenia, czy z Grenlandii przeniesiesz się do Dubaju, czy z ciasnego mieszkanka w bloku do rezydencji – koszmary mieszkają w tobie. To bez znaczenia, gdzie i kiedy uciekniesz. Wspomnienia pakujesz do walizki, wywozisz je na drugi koniec świata i nadal wiernie tkwią u twojego boku. Nie protestowałam, kiedy ojciec oświadczył, że wyprowadzamy się do Buenos Aires, do jego starszej siostry (ciocia nigdy nie lubiła mojej mamy -  mądra kobieta, nieprawdaż?). Sama niezbyt chciałam zostać w tym domu, gdzie przez ładnych parę lat cicho przeżywałam koszmar i gdziekolwiek spojrzałam, widziałam mamę i Tego Drugiego. Ojca mojego najlepszego przyjaciela, którego również zmuszono do ucieczki od wspomnień. O wiele, wiele dalszej.


-Nowy Jork? Chyba ją porąbało.
-Ma tam rodzinę, poza tym… Nie jestem w stanie się z nią kłócić.
-Jasne, jasne. Przepraszam, tylko… - Schowałam twarz w dłoniach, kompletnie wypruta z słów. – Jak sobie to wyobrażasz? Tylko nie mów mi, że istnieje taki praktyczny wynalazek jak telefon.
-Nie powiem. Mogę pisać do ciebie listy. Nawet takie na pięć stron.
-Powiedział oszołom, który na hiszpańskim nie umiał skleić dwóch zdań.
-Oj tam, oj tam. To było ponad moje możliwości. Tak czy siak, utrzymamy kontakt, spokojna głowa.
-Nigdy w życiu nie byłeś sam na poczcie.
-Musisz tak wszystko komplikować?
-Wołałabym widzieć cię z powrotem żywego. Kiedyś tam. – Niby od niechcenia wzruszyłam ramionami, jednak nie trudno było zauważyć przebłysku nadziei w moim głosie. – Bo będziesz przyjeżdżał, prawda?
Chwilę się zawahał, jakby sam do końca nie wiedział.
-Tak, jasne – skłamał. – Nie. Nie wiem. Mam dziadka w Buenos i już wczoraj nalegał, żebyśmy przyjeżdżali chociaż na święta. Nie mam pojęcia, jak to wszystko się potoczy. Czuję się cholernie bezradny i nie jestem w stanie przewidzieć, jak będzie wyglądać moje życie za rok. Bez ciebie.
Beze mnie. Słowo daję, że wtedy poczułam, jakby ktoś oddał mi wszystkie stracone dni w postaci dwóch niepozornych słów. On nie bał się przeprowadzki. Tylko tego, że nie będę wtedy przy nim.
-Kiedy wyjeżdżasz?
-Jutro rano.
-Ja też.
-Co?! – Poderwał się jak oparzony, wyraźnie zdruzgotany. – I dopiero teraz mi o tym mówisz?
-Przepraszam bardzo, panie Mam Wieczny Okres, ale kto dwie sekundy temu oznajmił mi, że – o to ci niespodzianka! – również wyjeżdża jutro rano?
-Daj spokój – odparł zrezygnowany, patrząc na mnie smutno, zbyt smutno. – Nawet nie zdążymy się pożegnać. Muszę się jeszcze spakować.
-Ja też.
-Czyli… to ostatni raz?
-Na to wygląda. – Usiłowałam się nie rozpłakać, bo ja nigdy nie płakałam i on dobrze o tym wiedział. Wtedy też się udało.
-Życie to największe skurwysyńsko w jakim byłem.
Dwie godziny włóczyliśmy się wte i wewte, właściwie nic nie robiąc, tylko patrząc na siebie spode łba, nie dowierzając, że dzieje się tak, a nie inaczej. Znaliśmy się niemal całe życie. Może i byliśmy wtedy dziećmi, ale życie dodało nam dziesięć lat więcej. Nie ma nic smutniejszego, niż dorosłe dzieci.
Śmialiśmy się gorzko, myśląc o wszystkich rzeczach, które moglibyśmy razem przeżyć, ale nie przeżyjemy, bo komuś z Góry najwidoczniej się to nie podoba. W tym momencie przestałam już wierzyć w cokolwiek. Wiedziałam, że nikt nie ma takiej mocy, żeby wszystkich uszczęśliwić. Dlatego przysięgłam sobie, że już zawsze będę chronić osoby, na których mi zależy. Jeśli zrani je życie, to przynajmniej wyciągnę do nich rękę. I już nie puszczę.
Kiedy zatrzymaliśmy się przed moim domem, słońce powoli chowało się za horyzontem – może i ono wstydziło się za to wszystko, w czym przyszło nam teraz żyć. Gdybym umiała płakać, może uroniłabym łzę. Ale ja nigdy nie płaczę, zapamiętaj to sobie.
-Jesteś smutna?
-Nie, cieszę się, że wyjeżdżasz. O jednego debila mniej.
-Też się cieszę, że wyjeżdżasz. Nigdy cię nie lubiłem. Gburzyco.
-Nie ma takiego słowa.
Uwierz mi, że nie płakałam. Przywarłam do niego najmocniej jak się dało i poczułam, że wraz z nim zniknie część mojego wszechświata. To nic, że ostatnio wywrócił się do góry nogami. Z nim u boku wciąż czułam się stabilnie, a słońce świeciło jakoś jaśniej. Dzięki niemu nie zatraciłam cząstki dziecka, która poraniona przez rany przeszłości – nadal gdzieś się tliła i nic nie wskazywało na jej koniec.
-Lara…
-Ja nie płaczę.
-Wiem. Wiem – wymamrotał w moje włosy i chwycił w dłoń jedno krótkie pasmo. – Może zdążysz je zapuścić.
-Nie rób ze mnie pieprzonej Roszpunki.
-I tak je zapuścisz. Ośmielę się stwierdzić, że dla mnie.
-Nic a nic nie obchodzą mnie twoje żałosne wymagania. I przepraszam, ale chyba coś mi wpadło do oka… Serio, ja nie płaczę. Nie gorączkuj się.
-Będę za tobą tęsknić.
Nie płakałam. Musisz mi uwierzyć.
-Ja też. Bardzo.
Staliśmy tak dobre dwadzieścia minut i mogłabym dłużej, gdyby nie natarczywy sygnał z jego kieszeni (czyt. mama wzywająca do pakowania walizek). Kazałam mu uściskać Maribel i mamę, obraziłam go jeszcze parę razy i w końcu puściłam jego dłoń.
-Dziękuję za wszystko, kretynie. Bardzo.
-Kiedyś po ciebie wrócę.
I wtedy zrozumiałam.
Dlaczego na każdą odrzucającą go dziewczynę wkurzałam się dwa razy mocniej, niż powinnam.
Dlaczego lubiłam go bardziej, niż trochę.
Dlaczego jego ramiona były całym światem.
Dlaczego każdy drobiazg nabierał sensu w jego obecności.
Dlaczego wierzyłam w każdą jego obietnicę.
Dlaczego potrafiłam przegadać z nim całą noc i nie żałowałam zbyt ciężkich powiek.
Dlaczego uwielbiałam każdą jego wadę, łącznie z naiwnością.
Dlaczego zachwycałam się jego zamiłowaniem dla każdego mojego błędu – nawet tego związanego z kompletnym brakiem taktu.
Dlaczego nawet gdy dostawałam od niego porządny opieprz, nie umiałam się na niego zezłościć.
Dlaczego nie potrafiłam przy nim udawać.
Dlaczego widziałam w jego oczach coś więcej, niż własne odbicie.
Kiedy chciał odejść, złapałam go za rękę. Jeszcze raz. Ostatni raz.
-Maxi.
-Chcesz mi powiedzieć coś jeszcze?
-Właściwie tak. Ale proszę, nie odpowiadaj.


K i e d y ś  p o  c i e b i e  w r ó c ę.

Wtedy ostatecznie znienawidziłam miłość.

Powiedział, że po mnie wróci.

Czasami po prostu patrzę w niebo i tęsknię. Nie że go szukam, nie jestem nawiedzona. Tylko myślę.

Myślę, że Bóg nie gra fair. To niesprawiedliwe, że najbliższa mi osoba płacze po stracie kogoś ważnego, a ja nawet nie potrafię jej pomóc. Nie potrafię, bo sama tkwię w tym po uszy, równie bezradna i rozbita co ona. Nie umiem poradzić sobie z głupią tęsknotą, która każdego dnia uświadamia mi, że moja codzienność to sztuczny uśmiech i łzy, którym nie pozwalam popłynąć.
I jak całe życie byłam dzielna, teraz nie umiem. Jakby życie zdarło ze mnie skórę ze stali i zakpiło, że jednak nic nie znaczę. Lata pracy nad pozbawieniem duszy jakichkolwiek emocji były niczym przy trudzie nie patrzenia w jego oczy.
Teraz jeszcze bardziej nienawidzę miłości. Pokazała, że potrafię kochać w najbardziej podły sposób.
O co pytasz? A tak, spotkaliśmy się trzy lata później, to oczywiste. Tak, zapuściłam włosy. Nie śmiej się, to było do przewidzenia. Poza tym ładniej mi w dłuższych, ot co. Mój ojciec dostał pracę w szkole muzycznej, po jakimś czasie został nawet dyrektorem. On też tam był. Nie poznali się od razu, przez te parę lat zdążyli się trochę zmienić. Zamieszkał z dziadkiem, jego siostra i rodzice (wrócili do siebie, dasz wiarę?) zostali w Nowym Jorku.
No i cóż, znalazłam go… Ale z kimś innym. Wiedziałam, że jest zakochany. Wiedziałam, bo kiedy na niego patrzyłam, widziałam siebie. Kompletnie zamajaczoną, wpatrzoną w niego jak w obrazek. Postanowiłam sobie, że będę nie lubić tej dziewczyny – wiesz, tak dla zasady. Los kolejny raz pokazał mi, że moje kaprysy nic nie znaczą przy jego mocy i zaprzyjaźniłyśmy się na śmierć i życie. Ja i Maxi nigdy nie powiedzieliśmy Naty, że poznaliśmy się dużo wcześniej - sama nie wiem dlaczego. Może to tylko nasz czas, do którego nikt inny nie powinien wracać. Albo się wstydziliśmy.
Co? Nawet tak nie mów, nigdy nie próbowałam znowu do niego… No, sama wiesz. Nie umiałabym. Poza tym Naty i on…. To jest coś pięknego. Przestań pieprzyć, że mnie to boli. Nawet jeśli, to co? Nikogo to nie obchodzi. Wierzę, że są ludzie stworzeni tylko i wyłącznie dla siebie. Z Natką i Maxim tak było. A reszta? A reszta, moja droga, jest do odstrzału. Nie, w byciu singlem nie ma nic złego. To nie stoi na przeszkodzie do szczęścia. Mówię o ludziach, którzy kochali coś nie swojego. O sobie, tak, nie dołuj mnie już.
Czemu nie zawalczę? Tłumaczyłam już, nie bądź śmieszna, nie jestem nawiedzona. Cieszę się z ich szczęścia, to świetni ludzie, zasłużyli. W czym problem? A w tym, że nawet im nie pozwolono zaznać życia we dwoje, bo Maxi nie żyje. Zmarł miesiąc temu. W wypadku - nadal nie wiadomo, co za kretyn go spowodował. W nic już nie wierzę, Judy. Zawsze myślałam, że nie mogłam z nim być, żeby mógł żyć u boku Naty. Ale zobacz, życiu chyba jeszcze nie o to chodziło. I cholera, nie wiem, o co biega w tym wszystkim, mam już dosyć, jestem kompletnie bezradna i tylko czekam, aż kometa pieprznie w Ziemię i to wszystko zakończy. Ale jest jeszcze Naty. Rozumiesz? Bo ja nie. Niczego już nie rozumiem…

"Człowiek naraża się na łzy, gdy raz pozwoli się oswoić." ~ Antoine de Saint-Exupéry

-Lara, może chcesz…
Podnosi się z miejsca.
Prawie wcale nie czuje łez.
Obraca kielich z winem w dłoniach, po czym rozlewa jego zawartość na śnieżnobiały obrus.
Przepychając się przez zszokowane spojrzenia ludzi, uśmiecha się tylko i rzuca na odchodne do Judy:
-To za niego. Byłby ze mnie dumny.


Hej.
Jeśli mnie widzisz, wiesz, że tęsknię.
Ale nie martw się o mnie. Ja nigdy nie płaczę.
A jeśli nie widzisz, to jeszcze lepiej.
Powiedziałabym ci, co u mnie, ale chyba nie chcesz tego usłyszeć.
Wiesz, nieciekawie jest. Nie wiem, czy w niebie ludziom mogą pękać serca, więc zachowam to dla siebie.
Nie że nagle uwierzyłam w jakiś drugi świat, co to, to nie. Ale wierzę, że nie odszedłeś.
No. To chyba tyle.
Co więcej mogę mieć do powiedzenia?
Że tęsknię? Że twoja nieobecność spieprzyła mi każdy dzień od początku do końca? Że życie bez ciebie jest jak żeglowanie po suchym lądzie? Że nie powinieneś odchodzić, bo za dużo bólu po sobie zostawiłeś?
Ja nie płaczę. Skądże.
Ostatnio Naty zapytała mnie, czy kiedy zabranie jej sił, pozwolę jej odejść.
I wiesz co?
Jak ostatnia idiotka się zgodziłam.
Cholerne domino. Upadnie jeden, a za nim poleci cała reszta.
A jeszcze wczoraj śmiałeś się, że…

Nie martw się.
Poradzę sobie.
Kiedyś po mnie wrócisz.
A ty zawsze dotrzymujesz obietnic, Maxi.
Zawsze.





Myślę, że wiele osób już się wypaliło. Nie chodzi mi o pisanie, tylko o fioletową tematykę – trochę mi przykro, bo wraz z blogami znikają osoby, których talent mnie absolutnie zachwycał, a teraz tracę go z oczu i nie ukrywam – źle mi z tym. Cieszę się, że niektórzy chociaż zostawiają swoje historie, nie kasują ich, lecz pozwalają im trwać, a sami się żegnają i kto wie, kiedy i w jaki sposób powrócą. Zastanawiam się, kiedy ja się wypalę, bo czuję, że nieubłagalnie się to zbliża, ale chciałabym dokończyć tę historię – nie mogę jej porzucić ot tak, mam jeszcze parę rzeczy do opowiedzenia i źle bym się czuła, gdybym odeszła bez słowa. Poza tym jak Facu mnie przytulił (teraz się chwalę, nie zwracajcie uwagi), zrobiło mi się trochę smutno, że perfidnie uśmierciłam jego postać i chociaż nie mogę go wskrzesić, to nie jestem w stanie porzucić "Odfrunąć...". Zdaję sobie sprawę, że rozdziały publikuję z prędkością światła, ale naprawdę wolę pisać jeden fragment przez parę miesięcy, niż wrzucać byle co w mniejszych odstępach czasu. Chociaż częściowo wolę być zadowolona.
Jak mówiłam - zainteresowanie serialem powoli mija, aczkolwiek po spotkaniu z obsadą chyba miałam przypływ weny, bo zakochałam się w tych ludziach - i właściwie to ma mały związek z Fjolką, uwielbiam ich poza serialem. Facu bardzo ładnie pachnie. 10/10, polecam.
No to już się pochwaliłam. 487302984039 raz, ale pomińmy to.
Dzisiaj przeglądałam zakończone już blogi, które wciąż są dla mnie niewyczerpanym rozdziałem inspiracji – pewne rozdziały nawet sobie zapisałam, prześladuje mnie obawa, że jakaś perełka będzie chciała usunąć swoje dzieło, a ja nie chcę mieć zawału serca, jeszcze jestem młoda i prawie piękna – z naciskiem na prawie. Natrafiałam też na swoje komentarze dla was (teraz już ich nie prawie wcale nie piszę, pewnie z lenistwa i tysiąca innych równie beznadziejnych powodów) i 1) załamałam się swoim wczesnym sposobem wypowiedzi 2) uznałam, że rozwinęłam się twórczo i to mnie trochę pociesza. Jakoś tak miło jest mi patrzeć i widzieć, ze coś tam dobrego zdziałałam. Swoje blogi też przeglądałam. O dziwo wcale się tak nie załamałam – martwi mnie tylko fakt, że kiedyś potrafiłam odnaleźć w tym więcej radości, której teraz trochę brakuje. Przeraża mnie świadomość, iż być może pisanie nie jest dla mnie – całe życie wiedziałam, że jest. A teraz nie wiem, czy mam jakieś urojenia, czy to znak, że może jednak to nie dla mnie. Może to przez wenę, która ostatnio nie chce przychodzić. Tak czy siak, nigdy nie traktowałam tego jako zobowiązanie, lecz formę wyżycia artystycznego – szczególnie, kiedy miałam gorsze dni i jedynym perfekcyjnym słuchaczem była kartka papieru. Między słowami zawarłam więcej swoich trosk od tych, które trafiły do czyichś rąk.
Moje przemowy końcowe są dłuższe niż rozdział - nie umiem się streszczać, mnie też to smuci. Życzę wam udanego roku szklonego, szczególnie osóbkom, które zdają maturę i piszą testy gimnazjalne (przygotujcie się na jakiś żałosny wiersz, za który odbiorą wam punkty i wasza kariera legnie w gruzach). Póki co jeszcze w liceum nie zginęłam - byłam już w klasie politechnicznej, językowej, a teraz jestem w psychologicznej - robię karierę, ja wiem. Mat-fiz opuściłam z wiadomych przyczyn (nie wiem, jak taki przygłup jak ja mógł tam trafić), w językowej było mega fajnie, ale że nienawidzę niemieckiego, w końcu się nade mną ulitowali i przenieśli na psychologiczny - to skomplikowana historia, tak czy siak, jestem tam, gdzie chciałam. XD Mam teraz hiszpański, uwielbiam ten język, nawet coś tam umiem - może jednak do czegoś się nadaję.
Nie potrafię określić daty najbliższego rozdziału - jeśli uda mi się do końca roku, to będę z siebie dumna. W zeszłym roku planowałam wstawić tu dodatek świąteczny, ale coś nie wyszło (czyt. moja wena miała mnie gdzieś i ambicje odeszły w siną dal). Całkiem możliwe, że jednak tym razem się ukaże.

Może tego nie czytajcie, bo ja tu gadam o niczym. Jak przeczytaliście, to przepraszam, niechcący. Mam nadzieję, że jeszcze ktoś tu jest.
Ściskam i pozdrawiam cieplutko xxx