czwartek, 19 czerwca 2014

00. Angels lift me. Are you with me?

           Kochanie kogoś nie łączy się jedynie ze wspólnym jedzeniem wykwintnych śniadań (tudzież - spalonych tostów), śmianiem się z rzeczy, które nie wzruszają innych, czy pocałunkach składanych, gdy druga połówka usiłuje skupić się na treści książki wieczorem. Najczęściej ze strachem.
           Myślę, że miałam przeczucie. Po prostu ogarnęło mnie pewnego dnia, kiedy Maxi niezdarnie mocował się z wężem ogrodowym.
Pomyślałam wtedy, że go kocham.
A potem, że mogę go stracić.
           Powiedziałam mu to tydzień później. Wyśmiał mnie, po czym przytulił do siebie i obiecał, iż to, co jest między nigdy nie zginie. Uspokoiłam się, aczkolwiek Przeczucie dopadało mnie każdego dnia, wyciągając swoje straszne szpony ku mojemu życiu.
           Wtedy Maxi sadzał mnie sobie na kolanach, jak małą dziewczynkę i zaczynał gładzić po włosach, co zawsze mnie pocieszało. Później zrobił mi kakao. Obdarował mnie tymi samymi słowami: to, co jest między nami nie zginie.
           Prawie mu uwierzyłam, kiedy uświadomiłam sobie, iż nie ma daru jasnowidzenia i tak naprawdę nikt nie ma pojęcia, co przyniesie następny dzień. Na wszelki wypadek przestałam o tym mówić. Zamiast tego wspólnie wykreślaliśmy daty w kalendarzu. Siedem dób i cztery godziny – tyle czasu zostało do naszego wesela.
           W międzyczasie pojechaliśmy do Francescy. Śmiał się z mojego czerwonego garbusa, chociaż znał go od ładnych paru lat. Nazwał go Shimon, na cześć Shimona Moore – wokalisty zespołu „Sick Puppies”, którego do tej pory darzyliśmy wielkim sentymentem.
           Obraziłam się, też ostatecznie nie pojechaliśmy Shimonem, lecz jego autem. Kupił je przede wszystkim z chęci łowienia zazdrosnych spojrzeń sąsiadów. Garbus został w garażu, a ja odniosłam dziwne wrażenie, iż jego światła smutnie spoglądają na dostojny samochód Maxiego.
           Doszłam do wniosku, że może wyglądać to na rutynę, bo ciągle słuchamy tej samej piosenki, wracamy do identycznych wspomnień i nałogowo wyznajemy sobie miłość. Ale tak zwyczajnie: bez transparentów i ckliwych publicznych wystąpień. Po prostu.
-Kocham Cię.
-Ja Ciebie też.
           I to by było na tyle. Maxi podkręcił głośność, nucąc pod nosem „White Ballons” – piosenkę, przez którą kiedyś, o mało co byśmy się pozabijali. Teraz jedynie delikatnie kołysaliśmy się w jej rytm, ciesząc się tym symbolicznym brzmieniem. Nieważne, czy Waszą Rzeczą jest piosenka, książka czy czekolada mleczna ze sklepiku na rogu. Ważne, że przywołuje Coś, co stanowiło pewne urozmaicenie, cicho pląsające po cieniutkiej lince życia.
           My mieliśmy tę piosenkę. Stare dzieje, Angie wybrała dla nas ten utwór na zajęciach ze śpiewu. Bynajmniej nie obchodziło nas jego przesłanie – bardziej fakt, iż mieliśmy wykonać go razem, co uchodziło wtedy za tragiczną w skutkach katastrofę.
           Oczywiście nie przewidzieliśmy, że to prosta droga do wpadnięcia w sidła największej kanciary na świecie – miłości. Umiałabym rozłożyć to na szczegóły lub inne drobne kawałeczki, lecz w skrócie wyglądało to tak: parę spojrzeń, rozmów, spacerków, słabości – koniec naszej walki. Od tej pory toczyliśmy ją jedynie z Fran, która uparcie pstrykała nam zdjęcia, gdy byliśmy bardziej zajęci sobą.
-I'm holding onto white balloons up against a sky of doom…
-Maximilianie Ponte, mógłbyś łaskawie zamknąć się na parę minut? Prowadzę.
-I to moim samochodem. Tylko spróbuj go zniszczyć, Natalio Ponte.
-Perdido.
-Kwestia dwóch dni – wyszczerzył zęby w uśmiechu. – W sumie nie powinienem się cieszyć. Ograniczysz moją wolność!
           Zorientowałam się, że naprawdę jestem w nim zakochana, kiedy zaczęłam śmiać się z jego żartów – nie żartów. Wszystko, co robił wywoływało silne bębnienie w mojej klatce piersiowej, a samo serce nie mogło już nadążyć z tymi zbyt wylewnymi reakcjami.
           Zostało tak do dzisiaj. Byliśmy zupełnie odseparowani od świata, a właściwie jego części, jaką do tej pory zdążyliśmy zobaczyć. Po prostu nie interesowały nas poglądy ludzkie. Mieliśmy siebie, cieszyliśmy się swoją obecnością i było nam z tym dobrze.
-Zabrałeś prezent dla Fran?
-Jest w bagażniku. Kocham Cię – ucałował moje ramię. – Najbardziej.
-Ja Ciebie też. – Odpowiedziałam wedle stałego i wiecznego schematu, który nigdy mi się nie nudził. Teraz całował moją skroń. – Powtarzam, że prowadzę. Twoim samochodem.
-Jezu – natychmiast się oderwał. – Widzisz, do czego mnie zmuszasz? Nie można się powstrzymać. Mam jednak wielką nadzieję, iż to tyczy się tylko mnie, a nie twoich licznych facetów na boku.
-Licznych, też coś… – Skręciłam w lewo. – Zaledwie pięciu.
           Wspominałam już, że śmianie się z niezabawnych rzeczy działa w obie strony?
           Wjechałam wtedy w nieznaną mi dotąd uliczkę. Ciągnęła się przez niewielki las, gdzie kiedyś tata zabierał mnie na grzyby, których nie znosiłam, ale i tak mu pomagałam, bo nie lubiłam jak się smuci. Najbardziej ciągnęło mnie do muchomorów. Wyciągałam małe rączki ku ich dużym, czerwonym kapeluszom, a wtedy ojciec rzucał mi się na pomoc.
-Muchomora?
-Bardzo śmieszne.
-Owszem. Spokojnie, Natalko. Twój tata wiele razy mówił mi, że byłaś wszystkożerna – zamyślił się chwilę. – Właściwie nadal jesteś.
           W melodii „White Ballons” brakowało mi odgłosów charczącego sinika Shimona. I chociaż garbus był obiektem kpin Maxiego, to służył nam na co dzień. Ale Shimon z zespołu dawał sobie radę sam - nawet bez swojego samochodowego imiennika.
           Zanuciłam pod nosem początek drugiej zwrotki. Przeszło mi przez myśl, iż tak pewnie będzie zawsze. Będziemy śpiewać tę zakichaną piosenkę do końca naszych dni, a mój garbus pozostanie codziennym obiektem obelg. Ja, Shimon, Maxi i jego niebo na kółkach.
-Co do…
           Wytężyłam wzrok. W naszą stronę zmierzały dwa małe tlące się światełka. Moje dłonie zaczęły się trząść. Żółte plamki były coraz bliżej. Z każda sekundą poruszały się szybciej.
-Wszystko okej?
-Tak, tylko…
-Bez obaw. To samochód, możemy jechać dalej.
           Nie odpowiadałam. Intensywnie wpatrywałam się w ten sam punkt, mocno zaciskając palce na kierownicy. Na moim ramieniu usiadło Przeczucie. Słyszałam, jak szepce mi do ucha same najgorsze rzeczy. Zagłuszyło nawet głos Maxiego. Zagłuszyło krzyk.
-Naty, uważaj!
           Wyczułam jego ciało na sobie, w moich uszach brzmiał Shimon Moore i pisk opon. Wszystko zawirowało, łącznie z obcym samochodem, którego kierowca musiał być nieźle nawalony, bo jechał na złym pasie ruchu.
           Przed nicością Maxi powiedział, że mnie kocha i to, co jest między nami nie zginie. Potem usłyszałam bicie serca. Ale już tylko jednego.

           Maxi zmarł parę godzin później na OIOM-ie. Lekarka gładzi mnie po ramieniu, a ja tracę duszę.

8 komentarzy:

  1. Aćka, moja droga, ty chyba naprawdę chcesz mnie doprowadzić do płaczu.
    To takie smutne, że nasz Bufonek zmarł dwa dni przed własnym ślubem. A wcześniej opisałaś tak pięknie standardowy dzień - taki naturalny, taki uroczy. No potrafisz grać na emocjach, nie zaprzeczę. Taka utalentowana Aćka, no.
    Nie wiem, co jeszcze napisać prawdę mówiąc. Ale jesstem zachwycona. I będę czytała <3 Czekam na kolejne rozdziały!
    I, mój drogi człowieku, podziel się blogiem z szerszym gronem odbiorców, bo większość nie zdaje sobie chyba sprawy, że piszesz bloga :3
    Kocham,
    Carmen E.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dobra, wypadałoby - zgodnie z obietnicą, a nawet kilkoma - skomentować to cudo. Nawet jeśli za każdym razem, gdy próbuję zebrać myśli, mam w głowie wielką pustkę. Jak na sprawdzianie z historii, której nie da się lubić - ja nie umiem, tępa jestem.
    Ten prolog - bo to prologiem można chyba nazwać, tak się bystro domyślam - czytałam tak z dwadzieścia razy, w trzech chyba wersjach, a za każdym razem płaczę. Mniej, bardziej, wciskając twarz w poduszkę albo w laptopa i zastanawiając się, jak można aż tak cudownie pisać.
    "Tak łatwo z rąk wymyka się..."
    Za którymś razem leciała mi w tle Anna Maria Jopek, a z niewiadomych przyczyn ta piosenka zawsze mi się kojarzyła z Naxi. Tak łatwo świat może legnąć w gruzach, wystarczy sekunda... Tak łatwo stracić coś budowanego dniami, tygodniami, miesiącami... I dlaczego? Czemu tak łatwo miłość i szczęścia umykają zachłannym rękom? Czemu ludzie nie doceniają tego, co mają - kiedy to jest?
    Złe przeczucia... Niektórzy mają coś takiego. Ale nieszczęście zwykle czyha za rogiem, czeka na spokojną chwilę, by znienacka przekreślić cały świat. W słoneczne popołudnie, w niczym nie niepokojącej atmosferze, w jakiś dzień - niczym się nie wyróżniający. To jest straszne.

    A ja dalej ryczę nad ostatnimi zdaniami. Za każdym, pieprzonym razem. Nie umiem inaczej. A przecież to jest takie krótkie. Tak niewiele słów potrzebowałaś, żeby pokazać radość - sielankę - miłość - szczęście - koniec szczęścia. W dwóch, trzech zdaniach - ogrom rozpaczy.
    Tak cholernie piękne.

    Co do filmu "PS. Kocham cię", to muszę go w końcu obejrzeć. Zawsze przegapiam okazję, jak choćby wczoraj - oczywiście mundial ważniejszy.

    Wiesz, zawsze będziesz dla mnie jedną z największych inspiracji. Nikt nie potrafi zawrzeć tyle humoru i dramatyzmu w jednym opowiadaniu. Nikt nie umie tak malować słowami, wzruszać do łez i do łez rozbawiać, nikt. Jesteś absolutnie unikalna, nie odchodź nigdy stąd, dobrze? Nie odchodź. Wszyscy cię kochają, a ja uzależniłam się od twojej pisaniny już dawno. Od twojego Naxi zwłaszcza.

    Wracam raz jeszcze do tego cuda na górze, jeszcze dziś sobie popłaczę. Podobno łzy oczyszczają...

    OdpowiedzUsuń
  3. O Mój Boże... Jezu, ryczę ;(
    Świetnie opisane, cudne i w ogóle ale dlaczego to tak się skończyło, no>
    Masz talent
    całuję,
    Cathy

    OdpowiedzUsuń
  4. Aciu, hej ♥
    Co ja Ci mogę powiedzieć? Tak niesamowicie, NIESAMOWICIE!, cieszę się na rozpoczęcie przez Ciebie tegoż bloga. Ten prolog, ta para, twój styl - czysta poezja. Coś niepowtarzalnego, pięknego. Bardzo podoba mi się sposób w jaki przedstawiłaś ich miłość - prosta, nieskomplikowane, ale wielka, i co najważniejsze - nie na pokaz. Tylko pięć słów, powtarzanych jak mantra: "- Kocham Cię. - Ja Ciebie też." W odosobnieniu, tylko dla siebie. Równie mocno spodobało mi się wplecenie pojedynczych rzeczy - piosenki, samochodu (czerwony garbusek! *O* Sorry, umarłam) do ich codzienności. W pewnym sensie ukazałaś nam początek kolejnego normalnego dnia, o bardzo swojskim, ale tak wyjątkowym klimacie. A odliczanie trwa... Coraz mniej do ich ślubu, tylko dwa dni - tak blisko szczęścia. Jednak Przeczucie wciąż czyha, spuściło swoje sidła już jakiś czas temu, w tamtym momencie, gdy wszystko co mieli rozpadło się na kawałki, również przysiadło na ramieniu. Obiecało... Co? Nieszczęście, koniec? Ostatnie dwa zdania wbiły mnie w fotel, naprawdę - gapiłam się w ekran jak głupia, nie mogąc wykrztusić z siebie ani jednego słowa. A potem się popłakałam. Jak dziecko. Przed chwilą przeczytałam po raz kolejny, i zgadnij! Znowu płaczę. Ty to umiesz grać na emocjach, jak możesz zaprzeczać? Pf.
    Miało być dłużej, przepraszam. Czekam na rozdział pierwszy, dodaje do obserwowanych, by niczego nie przegapić. No i...
    Kocham Cię, bardzo mocno, i podziwiam - chyba jeszcze mocniej, wiesz o tym, prawda?,
    Edyta ♥

    OdpowiedzUsuń
  5. Aciaczku, Kochanie moje,

    Ej, chyba powinnam była wrócić tu o wiele wcześniej, ale jakoś nie potrafię się zebrać w sobie by to skomentować. Cały ten prolog był po prostu jedną wielką magią, która wciągnęła mnie w histeryczny płacz. Tak, bufon umarł a ja beczałam jak krowa na pastwisku... czekaj, krowy nie beczą, ale mniejsza z tym. Uwielbiam tą wersje prologu, kocham też tamtą, wiesz którą? Mam ją zapisaną na komputerze - mondra Marta raz pomyślała, no i od tamtego czasu czytam ją codziennie. Teraz wiem, że tą też będę wspominać długo. Wiesz.. w sumie mogłabym napisać to samo co Zuzia, że cholernie przywiązałam się do twojego stylu. Bo kurcze, ty naprawdę potrafisz wszystko. Na początek wprowadzasz w prawdziwą komedie, po prostu nie da się nie śmiać, a później, tak znienacka, zamieniasz wszystko w prawdziwy dramat. Ja tak nie potrafię i nigdy się chyba tego nie nauczę. Wiele razy Ci będę powtarzać, że kocham u Ciebie wszystko. Od cudownych (czasem rozbrajających) dialogów, po same koniuszki, czyli opisy uczuć. No jest tutaj po prostu wszystko, co może człowiek tylko pragnąć. Aciu, nie wiem w czym ty widzisz problem, naprawdę nie umiem tego pojąć. Wiele razy zastanawiałam się co robię takiego źle, że nie wychodzi mi tak dobrze jak Tobie, bo kurcze popatrz sama... ja stoję w jakimś pieprzonym dołku, nie robię zupełnie nic, a Ty wpadasz na takie cudowne pomysły, a na dodatek opisujesz to tak dobrze, zbyt dobrze. Taka młoda, a tak dużo umie. Zobacz.. jestem starsza, starsza od wielu bloggerowych pisarek, a praktycznie nic nie umiem. No i wpadamy w kolejny dołek, cudnie. Dobrze, nie będę teraz narzekać na siebie, tak nie wypada. Może po prostu powiem, że było cudownie?
    Można byłoby zgubić się w tej świetności dnia codziennego. Niby cholernie zwykłe rzeczy. Przyglądanie się miłości swojego życia i błądzeniu w dalekiej przyszłości, jak w porannej kawie. Nie widzisz dna, a jednak gdzieś tam jest, ukryty głęboko za czarnym, aromatycznym bóstwem. Być może Maxi właśnie odnalazł samo jej dno? Ciągle przecina moje serce ostatnie zdanie... Kuźwa, tym to mnie totalnie zabiłaś i sponiewierałaś, jak dziecko. Wyłaj, ryczałam, beczałam i wszystko naraz. Nie wiem czego mogę się spodziewać dalej.. nie jestem pewna niczego, ale wiem jedno. To będzie najcudowniejszy blog na świecie, bo piszesz go właśnie Ty, nikt inny.
    Aciu, kocham Cię, jak moją najwspanialszą siostrę (w sumie nią jesteś <3).
    Czekam na pieerwszy rozdział... Wybacz, za to coś na górze.. Ech.

    Kocham najbardziej,
    Marcia

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ech, zajęłam miejsce, a komentuje tutaj. Ja nie mam mózgu xD

      Usuń
  6. Napisałam ci, że być może wpadnę, więc jestem i nie żałuję ani trochę, choć bardzo nie lubię nadganiać rozdziałów, żeby potem być na bieżąco. Niesamowicie spodobał mi się klimat tej historii, sposób opisywania danej sytuacji, która przenosiła mnie do tamtejszych zdarzeń. Dzięki tobie mogłam usiąść z tyłu pojazdu, smucić się na myśl o losie Garbusa i poczuć bicie serca, jakie towarzyszyło mi przy czytaniu ostatnich słów prologu. Początkowo więź pary zakochanych uznałam za ten rodzaj rutyny, którego nie znoszę, codzienne "kocham cię", które z każdą kolejną wypowiedzianą sylabą ma coraz mniejszy sens, ale to było coś więcej. Nieuchwytne dla mnie w szpitalu uczucie, które później przedostało się gdzieś przez szparę w oknie i uciekło razem z duszą Maxiego, pozostawiając Natalię samotną. Choć nie mam miejsca w sercu dla tych postaci, jako postaci serialowych, to tutaj staram się odepchnąć moje odrzucenie do danych sylwetek. Myślę, że warto, bo znalazłam w tym tekście coś, co mnie przyciąga.
    Martyna.

    OdpowiedzUsuń