niedziela, 2 listopada 2014

05. Who are you today?

            Dzwonili dzisiaj z Jego pracy. Kazali sprawdzić pocztę i przekazali szybkie kondolencje, od których ponownie coś stanęło mi w gardle, a telefon wysunął się z ręki. Poza obrażeniem życia nie miałam nic do roboty, więc tylko krzyknęłam do Federico, że biorę jego laptopa i udałam się do tymczasowo swojego pokoju.
            Po wysłuchaniu charakterystycznej melodyjki, zalogowałam się na jego profil (nie trudził się nad hasłem – żelki; chyba chciał zrobić mi na złość) i znów ugięły się pode mną kolana, gdy ujrzałam tapetę. Naprawdę wolałabym zobaczyć tam Bukę z „Muminków” czy Pamelę Andreson niż Maxiego, który entuzjastycznie patrzy się w stronę obiektywu i gdzieś tam na boku ciągnie mnie za pojedynczy lok – akurat wysmyknął się z szkarłatnej gumki. Na siebie specjalnie nie patrzę, bo „Kill you” wypisane jest nie tylko na mojej bluzce ze zdjęcia, ale również na wiecznie niezadowolonej twarzy, promieniującej tylko w chwilach jego obecności – tych, kiedy specjalnie się ze mnie nie nabijał. Lara stała metr dalej z raczej nieprzyzwoitym gestem – ubzdurała sobie, że nie jest fotogeniczna, ponieważ jej twarz przypomina ziemniaka, ale i tak wszystko prowadziło do Leóna – zerwał z nią w mało brutalny sposób, lecz przez miesiąc płakała mi do telefonu, rozpaczając, że się zabije i nikt jej więcej nie zobaczy. Ostatecznie poszłyśmy na pizzę i jej przeszło, bo pizza nie rani, a rozumie.
            Federico widać nie było. Jedynie jego palec wszedł do obiektywu – pierwszorzędnym fotografem nigdy nie zostanie, bądźmy szczerzy. Ale nikt nie usuwał żadnego z jego zdjęć, bo zazwyczaj uwieczniały jakieś ciekawe ujęcie Lary. Z takich piękności się nie rezygnuje.
            I znowu na sekundę powietrze przestało istnieć, a ja po omacku wybierałam wspomnienia z ekranu. Nie wiem, czy chcę tak żyć.
            Okno przeglądarki wyświetliło się dopiero po trzech minutach, które poświęciłam na nienawidzenie wszystkiego i wdychanie znajomego zapachu z Jego bluzy, wygrzebanej z kąta szafy.
            Drżącymi palcami szukałam właściwych liter na klawiaturze, jakbym robiła to po raz pierwszy. Moje hasło bynajmniej nie było ciekawe. Zbiór nieokreślonych znaków i cyferek, który tylko ja potrafiłam zapamiętać. Leniwie pobłądziłam wzrokiem po ekranie. W mailu kazali przyjść do firmy po jego rzeczy. Jakby nie mogli powiedzieć tego przez telefon. Pojadę tam razem z Federico, jeśli w najbliższym czasie nie zostanę doszczętnie pożarta przez depresję.
            Starsze wiadomości to tylko kondolencje, których nawet nie czytam, tylko od razu usuwam, bo to jasne, że każdemu jest smutno, nie muszą mi tego uświadamiać. Prócz tego natrafiam na informację o wyjątkowym specyfiku, mogącym uczynić moją skórę nieskazitelnie cudowną. Krem przeciwzmarszczkowy też kasuję. Bez względu na to jaki wiek wyraża moja twarz, nie jestem jeszcze stara.
            I już mam zamiar wylogować się ze zbiorowiska nieszczęść, gdy na ekranie rozbłyska pomarańczowa koperta z dzisiejszą datą. Tym razem nie przyszła od żarliwych wielbicieli kremów. Maribel.


            Kochana Naty!

            Nie mogę się przyzwyczaić.
            Przepraszam. To chyba kiepski początek listu, prawda? Nie umiem napisać nic sensownego. Ale ty rozumiesz. Na początku chciałam zadzwonić, ale chyba nie chcesz wdawać się z nikim w dłuższe rozmowy. A może… Nie. Jednak wolę nie pogrążać się w rozważaniach. Zgaduję, że teraz wszyscy kłócą się, czego potrzebujesz. A to takie banalne.
            Nie było mnie na pogrzebie. W sumie nas. Mnie i rodziców. Przepraszam. Ale pomyśl, Naty. Jaki rodzic chciałby uczestniczyć w pożegnaniu własnego dziecka? Mogłam przyjechać sama, lecz nie chciałam ich zostawiać. Myślę, że woleli abym została. Mają tylko mnie.
            Ciężko mi w to uwierzyć. Prawie w ogóle nie mieszkaliśmy razem. On został w Buenos u dziadka, ja tutaj… Rzadko go widywałam. Przyzwyczaiłam się, że go nie ma, nawet było mi z tym dobrze. A teraz goni mnie dziwna świadomość, że on już nie wróci i nigdy więcej go nie zobaczę. Szczerze, to nie wiedziałam, że można za kimś aż tak bardzo tęsknić.
            Rodzice nie płaczą. Mama tylko siedzi przy oknie i patrzy, jakby zaraz miał przyjść, otworzyć bramę – cała farba z niej zeszła, tata nadal jej nie pomalował – i przeprosić za zbyt późny powrót do domu. To taki brzydki nawyk ludzi. Czekanie na coś, co nigdy się nie wydarzy. Tata czyta. Dużo czyta. Na ogół kryminały. Nie wiem, czy ma to jakiś sens, ale chyba chce zyskać poczucie, że inni mają gorzej od niego.
            Ostatnio zaczęłam malować Anioły. Na ogół są to postacie kobiece o głębokich rysach na twarzy – ich blizny mają symbolizować nasze bezpieczeństwo. Rozpaczliwie potrzebuję w Coś wierzyć. A ostatnio niczego nie jestem pewna. Przecież wiesz.
            Ale wyobraź sobie tylko: może Maxi zastąpił Twojego Anioła Stróża? Powiedzmy sobie szczerze: był beznadziejny. Zawsze się spóźniał, nie odróżniał purpury od fioletu, solił herbatę, nigdy nie wiązał butów, słuchał okropnej muzyki, kradł mi mojego pluszowego królika z pokoju, pięć razy zepsuł mikrofalówkę, potrafił przeżyć miesiące jedynie na zupkach chińskich, miał węża w kieszeni, mylił kisiel z budyniem, nie umiał liczyć do dziesięciu po niemiecku, dostawał palpitacji serca przy dmuchaniu balonów, czytał tylko gazety z programem telewizyjnym. Ale kochał Cię najbardziej na świecie i robił to bezapelacyjnie idealnie. Rany, ja chyba jednak nie czułabym się bezpieczna z takim Aniołem. Bez urazy. Wiesz, wciąż jesteśmy rodzeństwem. Pewne zasady obowiązują.
            To dla mnie normalne. Nadal się z niego śmieję, bo to trochę tak, jakby nadal gdzieś tutaj był. Jest. Ja wiem. Ale nie wiem, w którą stronę nieba patrzeć – mój Anioł chyba też zabłądził. Pozostały mi tylko te na papierze. Chcesz, to prześlę Ci jeden z obrazów. Czy zostałaś już stuprocentową ateistką?
            Dzisiaj weszłam do jego starego pokoju. Dopiero teraz zebrałam się na odwagę… Na szafce leżał ten pluszowy królik z oderwanym uchem, którego zawsze mi podwędzał i żądał okupu. Teraz nie musi. Zostawiłam go tam. Uznajmy, że wygrał. Frajer. Teraz pewnie się cieszy. On wszystko słyszy. Nie zmienił się. Nawet po drugiej stronie. Myślę, że śmierć jest dla tych, co to lubią mówić, że życie jest męczące. Wówczas doświadczają upragnionego odpoczynku, bo wyobraź sobie, jak bardzo można napocić się przy gdybaniu.
            Jestem idiotką. Powinnam to usunąć, czyż nie? A może… Nie rozumiem, po kiego tyle mi tych wtrąceń, przecież musi to jakoś wyglądać… Piszę, bo najwyraźniej doskwiera mi samotność, która w gruncie rzeczy stale zaszywała się w moim otoczeniu, ale teraz wylazła z kryjówki i żyć mi nie daje. Zawsze się rozumiałyśmy. Tym razem też. Przepraszam, że fizycznie mnie z Tobą nie ma, ale jeśli to czytasz, pomyśl, że właśnie mocno Cię przytulam. Niewielkie pocieszenie.
            Czy będę głupia, prosząc cię o przyjazd? Sama bym się do ciebie wybrała, ale nie chcę zostawiać rodziców. Jesteś moją jedyną nadzieją – jak w tej piosence, wiesz której, prawda?
Kocham i pozdrawiam Ciebie, Larę i Federico.

Maribel, która mimo wszystko nie jest ateistką.


            Przyłapałam łzy na dyskretnym obezwładnianiu moich oczu. To była akurat jedna z tych chwil, kiedy następował gwałtowny przypływ morza wspomnień. Mimo wszystko, zrobiło mi się ciepło na sercu. Bardzo za nią tęskniłam.
            Trzy czwarte Maribel stanowiły jej włosy. Miedziany odlew zachodzącego słońca dotykający chudych bioder otulonych miękką tkaniną długich spódnic, które z upodobaniem nosiła. Piegi przebiegające po szpiczastym nosie, muskające truskawkowe usta, tańczące wokół nieprawdopodobnie jasnych oczu - ni to zielonych, ni to niebieskich – zawsze się śmiały, spływały po ramionach, plecach i szczupłych nogach. Lubiła kabarety, zimną kawę, puchate skarpetki, Julię Roberts i czekoladę z orzechami. Kochała zimę, zapach pierników i film „Marzyciel”. Nienawidziła za to listopada, warzyw, czarnych parasoli, burzy, liczby „7” i lodów pistacjowych. Miała szalenie dobre serce, ale cięty język i z trudnym pobłażaniem wpatrywała się w każdego, kto dopuścił się popełnienie jakiegoś wyjątkowo rażącego błędu.
            Z opowieści Maxiego można było wywnioskować, że Maribel to obrzydliwy potwór, straszniejszy od Buki z „Muminków”, mogący pożreć samego Herkulesa. W rzeczywistości bestia okazała się artystką z dozą teatralnego poczucia humoru, mnóstwem mądrości życiowych w kieszeniach za dużego swetra i umiejętnością robienia najlepszego dżemu z truskawek na świecie. Choć Maxi i tak twierdził, że to zatrute.
            Talentu nie można było jej odmówić. Początkowo chciała zostać pisarką. Napisała nawet dwie powieści, które kurzyły się gdzieś w dolnej szufladzie, chroniąc się przed krytycznymi oczami światła dziennego. Bohaterką pierwszej historii była ośmioletnia dziewczynka, która zaginęła w czasoprzestrzeni, podczas poszukiwania pluszowego królika – małoletnia wówczas Maribel utożsamiła się z główną postacią, będącą niewinną ofiarą brudów dwudziestego pierwszego wieku. Drugie opowiadanie powstało zaledwie kilka lat temu. Mówiło głównie o tym, że mężczyźni to popieprzeni materialiści, którzy odczuwają zaledwie pociąg fizyczny. We wstępie podkreśliła podobno, że nieliczni bufoni potrafią zmienić się pod wpływem rozsądnych istot. Bufonem był Maxi, a rozsądną istotą ja. Książka szybko stała się ulubionym arcydziełem Lary, bo tylko ona miała do niej dostęp i po dzień dzisiejszy zarzucała jakimiś feministycznymi cytatami, które chyba tylko dla niej miały drugie dno. Nigdy nie wątpiłam w inteligencję Maribel, jednak „Facet jest jak firanka – i tak się podrze” rysowały mi znak zapytania na powiekach, a oczy tylko w osłupieniu obserwowały sceptyczną reakcję Lary – rzecz jasna, rozumiejącej ten cytat od podszewki. Obecnie zatraciła się w malowaniu, czym już w stu procentach zdobyła mają przychylność. Ja nie potrafiłam namalować nawet chmury. Maxi zawsze się z tego śmiał, jakby sam był wielce uzdolniony.
-Grasz w Metina? Ja też chcę! – Obok znikąd wyrosła Lara, dzisiaj wystylizowana na Audrey Hepburn. – Maribel napisała? Boże, jak ja kocham tę dziewczynę. Jedyna trzeźwo myśląca.
-A ja?
-Ty nie lubisz żelków. Nie mogę ci ufać.
            Przeleciała wzrokiem po emailu. Momentami przytakiwała głową – zapewne trafiła na inteligentne zdanie, sprzyjające jej dziwnie realistycznym poglądom. Wywijała się emocjom, ale najwyraźniej uległa, bo w końcu bezradnie spuściła ramiona. Chyba jesteśmy bezsilni wobec wyroków życia.
-Jesteś bardzo dzielna, Natka.
            Pojedyncza łza zakręciła jej się w oku.
-Pozwoliłaś mu odejść.
-Bo nie miałam wyboru.
-Miałaś. Mogłaś przestać oddychać.
            Nie wiem, co dokładnie chwilowo pozbawiło mnie głosu. To, że Lara powiedziała coś z sensem, czy uświadomienie sobie, iż zamiast skakać z mostu, ja wciąż żyję. To przerażające.
            Nim zaczęłam poważnie zastanawiać się nad definitywnym końcem (który w sumie nastąpił już miesiąc temu), do pokoju wkroczył Federico z słuchawką w dłoni. Uśmiechał się cierpko.
-Twój tata.
-Cudownie.
-Cudowna jesteś tu tylko ty. – Roześmiał się, na co Lara prychnęła, przysuwając się bliżej mnie. – Dasz radę? Czy skłamać, że właśnie zatkałaś się dobrocią świata?
-Daj już. Postaram się przeżyć, o ile mój aktualny stan jeszcze śmie nazywać się życiem.
            Fede wziął Larę pod ramię i wyprowadził z pomieszczenia, mimo, iż wyrywała się na wszelkie możliwe sposoby (nawet ugryzła go w szyję – a tak się wypierała oglądania „Pamiętników wampirów”). Ostatecznie odpuściła rękoczyny, skupiając się na rozwiniętym słownictwie. Zamknęłam drzwi, żeby tata nie pomyślał przypadkiem, że trafiłam do burdelu.
-Halo?
-Dzień dobry. Z tej strony agencja towarzyska „Wyjdź za pedała”. Czy rozmawiam z osobą pełnoletnią?
            Nie zapomniał. Taki numer zawsze wykręcał Maxiemu, który potem bał się odbierać telefonów. Mój ojciec nieustannie przyprawiał go o padaczkę. Role odwróciły się, kiedy poinformowaliśmy rodziców o naszych zaręczynach. Wtedy tata miał stan przedzawałowy, a mama kazała nam przyjść za tydzień, kiedy już ochłonie i pogodzi się ze straszną prawdą.
-Ha ha. To nie jest zabawne.
-Już nie? Maxi się z tego śmiał.
            Zamilkłam. Odwrócenie medalu widocznie pomagało tylko Maribel.
-Córcia, zdecyduj się. Chcesz go obok siebie, a jednak wspominanie o nim ci nie leży.
-Tato, nie mam nastroju.
-Ja przez całe życie nie mam nastroju. Jeszcze twoja matka wygląda, jakby wszystkie cierpienia pozjadała. Martwi się o ciebie.
-Wiem. Wszyscy się martwią.
-No widzisz. Ja też. Dlatego chciałbym cię pocieszyć.
-O Jezu.
-Ty to zawsze kipiałaś entuzjazmem. Masz to po mnie.
            Palec automatycznie zawędrował do przycisku z czerwoną słuchawką. Rozważałam również wyrzucenie telefonu za okno, lecz wołałam nie przyprawiać Federico o ojcowski zawał serca. To nie jego rola.
-Byłaś na cmentarzu?
-Nie.
-I słusznie. Co będziesz modlić się do jakiegoś cementu.
-Tato…
-No co? Przecież go tam nie ma. Nie wiem, gdzie go wiatry zaniosły. Twoja matka twierdzi, że do Nieba, ale kto tam wie. Są różne teorie.
-Tato…
-Aż powtórzę: no co? Kochałem tego cymbała. I szkoda, że jednak nie postanowił mieć z tobą wtedy dziecka. Wiesz kiedy, prawda? Jak przyszedł pierwszy raz, taki wystraszony z tą śmieszną czapką na głowie. No więc, szkoda. Byłbym najlepszym dziadkiem na…
            Odłożyłam słuchawkę. Mój tata nie jest dobrym terapeutą.
            Ostatnie słowa odciążyły powietrze, a ja na chwilę odetchnęłam.

"Życie to niepewna sprawa, dlatego chce się zapamiętać z niego pewne chwile, wyryć je w umyśle, żeby później wyjąć wspomnienie jak zasuszony kwiat włożony między kartki książki i ponownie się nim rozkoszować." ~ Cassandra Clare

            Jakie licho go tam zaniosło zrozumieć nie mógł. Magicznym sposobem nogi same zawędrowały do malowniczego osiedla z rzędami kolorowych domków, pełnego miniaturowych ogrodów we wszystkich kolorach tęczy. Jeszcze raz spojrzał na papierek po krówce z adresem nagryzanym przez Angie żelowym długopisem i wdzięcznym „Jesteśmy sobie przeznaczeni” w rogu. Jego dziadek uwielbiał takie mądrości życiowe i przed każdym skonsumowaniem krówki odczytywał dany cytat, zagłębiając się w jego ukryte znaczenie, którego on sam nigdy nie umiał rozszyfrować. Nawet słodycze pokazywały mu środkowy palec.
            Naty mieszkała za czerwonymi drzwiami z czerwoną kołatką i czerwoną skrzynką pocztową. W ogrodzie stała czerwona huśtawka. Leżał na niej czerwony koc oraz czerwona konewka. Czerwony to kolor miłości? O zgrozo. Jeszcze los go w jakieś bagno pakuje. Czerwone, oczywiście.
            Zastukał. Najpierw dwa razy, potem trzy. Ciut za dużo. Nie zamierzał wyjść na natrętnego. Ale jakby spojrzeć z innej strony: narzucał się jej w przeróżne sposoby, od kiedy zrozumiał, że w każdym świetle wygląda pięknie. Tego nie da się leczyć. Próbował.
            Drzwi otwiera ciemnowłosa kobieta w średnim wieku. Nieco ponad metr sześćdziesiąt, biała sukienka i uśmiech dobrodziejki. Trochę podobny do tego Naty w jego wyobrażeniach. W wyobrażeniach, ponieważ Natalia się nie uśmiechała. Chyba, że ironicznie, ale to się nie liczy.
-Tak?
-Ja… przysz… chciam… bardz…
            Uniosła brwi, po czym krzyknęła w głąb mieszkania.
-Joseph, jakiś obcokrajowiec przyszedł! Po rysach twarzy wnioskuję, że Chińczyk!
-To wyrzuć dziada!
            Źle to rozegrał. Pierwsza szansa przepadła. Zostały jeszcze dwie. Wolał patrzeć na to przez pryzmat gier, to wydawało się o wiele bezpieczniejsze.
-Nie, jestem Argentyńczykiem.
-Przyszedł pan porozmawiać o Bogu? Przepraszam, ale…
-Nie, nie. Ja do Naty. Nie na rozmowę o Bogu. Lekcje jej przyniosłem. Słyszałem, że jest chora i…
-Joseph, to tylko kolega Naty! – uśmiechnęła się promiennie. – To bardzo miłe z twojej strony. Jestem Esmeralda. Proszę, wejdź. Tylko bądź wyrozumiały, wiesz, Natka ma lekką depresję. Ostatnio jakiś oszołom nazwał ją Hagridem i biedaczka nie może dojść do siebie.
            Jak już utkwili w temacie Harrego Pottera, zamarzyła mu się peleryna niewidka. Rumieńce bowiem nie bywają dyskretne.
            Wszedł do środka. Z przedpokoju miał dobry widok na salon w kolorze bladej limonki, pianino i mężczyznę siedzącego w fotelu, który nie raczył odpowiedzieć na jego „dzień dobry”. W twarzy miał coś z sarkastycznego mordercy.
-Ja uważam, że pańska córka jest piękna.
            Esmeralda uśmiechem dała mu do zrozumienia, że wie, co jest na rzeczy, ale do dyskusji postanowił włączyć się amant fotela i porannej prasy w starannie wyprasowanej koszuli.
-Akurat. Nie gorączkuj się, synku, gdyż i tak prędzej czy później ci kark ukręcę. Zobaczysz, Esmeraldo. Dziecko jej zrobi i spieprzy za granicę.
-Joseph!
-Co: Joseph? No nie mów mi, że nie chce jej – jak to ci gówniarze teraz pięknie mówią – przelecieć. Myślisz, że po co tu przyszedł?
-Joseph!
-A potem będziesz latać po urzędach, załatwiać pomoc finansową, żeby Natalce naszej malutkiej z dzieckiem pomóc. I jeszcze – nie daj Boże – w depresję popadnie. Zobaczysz, będą problemy przez tego gnoja w czapce.
-Joseph, natychmiast wyjdź!
-Kobieto, mecz się zaraz zaczyna. Odeślij adoratora do domu i po sprawie!
-Pokój Naty jest na górze – wyszeptała, krzywym okiem łypiąc na męża. – Nie przejmuj się tym baranem. Postradałam zmysły jak za niego wychodziłam.
-To była miłość, skarbie, a faktem jest to, że miłość jest szaleństwem. Za naszych czasów to ludzie kochali sercem a nie dup…
-Ja zwariuję. Jak Boga kocham, zwariuję. Idź już do Natalii, zanim ten stary matoł zacznie muczeć.
            Posłusznie ulotnił się z salonu, czując mrożące krew żyłach spojrzenie Josepha i te drugie, zatroskane Esmeraldy. Byle ci ludzie nigdy nie znaleźli jego adresu. Zapewne obudziłby się z siekierą w czole i głową rozwaloną na pół. Z dedykacją od Josepha.
            Drzwi były otwarte. Kultura nakazała zapukać, jednak chęć zobaczenia jej wzbiła się na sam szczyt i – ponownie jak w większości spraw dotyczących jej osoby – pozostał bezradny. Lubił myśleć o jej nieodgadniętych oczach. Cała galaktyka skryta w chłodnym spojrzeniu, zaszyfrowanym przez równie tajemnicze serce. Chryste, skąd on zna takie sformułowania? Dziadek, krówki, Angie, kapsle po Tymbarku… Musiałby pomyśleć.
            Pełen romantycznych określeń wsunął głowę do środka, dając ponieść się ogromnej chęci zobaczenia jej twarzy.
-Mamo, przyniosłaś mi jakąś bluzkę? Wszystkie fajne są w praniu, a te co mam w szufladzie, nie pasują mi do spodni.
            Klęczała przy szufladzie, miotając kolejnymi podkoszulkami, swetrami, kamizelkami, koszulami, tunikami, kabaretkami, legginsami, bojówkami, szelkami, żakietami, polówkami, szortami, dżinsami, rybaczkami, bluzami, sukienkami, spódnicami i wszelkimi częściami damskiej garderoby, o których wiedział jedynie dzięki bożej pomocy Maribel. Wiedział również, że przed siódmą rano kobiety wyglądają jak cyborgi. Też dzięki siostrze.
            Wprawdzie mógłby poprosić, żeby się odwróciła, wytłumaczyć zaistniałą pomyłkę. Zważając jednak na to, iż właśnie go zamurowało, jakiekolwiek działania wymagające ruchu lub mówienia tymczasowo były nieaktywne.
-Mamo? Czemu nic nie mówisz?
            Odwraca się, a on odruchowo wspiera się o framugę drzwi. Reszta jest kwestią kilku sekund. 
            Pisk Naty przebija dopuszczalną skalę dźwiękową, dociera do Afryki, Antarktydy, na wyspy tropikalne i wraca z powrotem uderzając prosto w jego osobę, wciąż magicznie uziemioną.
            Na górę z prędkością światła docierają Joseph i Esmeralda. Ten pierwszy łapie go za kołnierz i gwałtownie odpycha do tyłu, wskakując do twierdzy swojej najukochańszej córeczki. Z pokoju obok wychodzi niska blondynka w dziurawych legginsach w białe ciapki. Dłonią przeczesuje rozczochrane włosy, drugą zakrywa ziewające usta.
-Czy u nas zawsze musi być głośno jak na porodówce? Sąsiedzi pomyślą, że patola.
            Odpycha Maxiego na bok, kontroluje stan zaistniałej sytuacji. Rozbawiona Emse głaszcze Natkę po głowie i usiłuje ją pocieszyć, co chwilę rżąc ze śmiechu.
-Natka, mówiłam ci, nie lataj w staniku po domu, bo nuż jakiś zainteresowany przyjdzie!
-Mamo! Wstyd mi wszyscy robicie!
-Przynajmniej jesteśmy kompletnie ubrani – rzuca blondynka, w odpowiedzi dostając poduszką z wizerunkiem wyszczerzonej krowy.
            Tak. To wszystko wina krów.
-Jesteś chłopakiem Natki? Nie, nie odpowiadaj. Wiem, że nie. Taka małpa znajdzie co najwyżej pracę na zmywaku. Jestem Lena i mam szczerą nadzieję, że nie zostaniesz moim szwagrem. Nie zwykłam życzyć ludziom źle.
-Mi ciągle życzysz – burka Natka, wbijając nosek w jasnoniebieską kołdrę.
-Powiedziałam „ludziom”. Małpy to zwierzęta.
-A ja to wiedziałem, że mu tylko jedno w głowie.
-Joseph!
-Tato!
-Co: Joseph? Takich to tylko wykastrować!
-Joseph!
-Tato!
-Dobre, tato. Przybij żółwika.
-To ja już pójdę. Do widzenia – jęczy, biegiem puszczając się w dół schodów.
            Postanawia, że nigdy w życiu już tu nie wróci. Policzki go pieką, a przecież nie powianiem czuć duszącej atmosfery piekła, lecz dotyk Niebios. Chryste. Co za wstyd. On nie powinien już żyć.
            Mija patrol osiedlowy, czyli staruszkę z okienka, pożerającą go ciekawskim wzrokiem. Jeszcze weźmie go za zboczeńca, satanistę lub – co gorsza – chłopaka Natki. Nieszczególnie by mu to przeszkadzało, ale dzisiaj chciał jedynie zaprzyjaźniać się z szokiem termicznych w swoich czterech ścianach.
-Maxi, poczekaj!
            Boże. Odwrócić się? Przecież już wystarczająco rzeczy go dzisiaj zabiło. Game over. Koniec życia. Definitywny, niewątpliwy, ostateczny, nieunikniony koniec.
-Podobno masz dla mnie zeszyty.
            Wygrała. I ma koszulkę w sowy. Już złapał się na myśli, że bez niej, też wyglądała niczego sobie, ale Joseph magicznym sposobem przeniknął do jego mózgu wraz z piłą łańcuchową i siekierą. To tylko hormony.
-Tak, tak. To wszystkie. Nie pisaliśmy dużo. Będziesz miała czas w sobotę? – Wypalił, naraziwszy się własnemu sumieniu. Ponownie przybrał barwę pomidora. – Musimy ćwiczyć piosenkę.
-Raczej tak.
-Świetnie. To… pa.
-Tylko na tyle cię stać?
            Owszem, chętnie porwałby ją w ramiona i już miał to zrobić, gdyby jego Anioł Stróż nie popukał się w czoło, informując, że ona tylko oczekuje przeprosin za Hagrida. Kolejny łomot od życia.
-Przepraszam.
-Nie gniewam się.
-Serio?
-Jasne. Tylko na początku chciałam cię zabić, ale to takie nic. Mama twierdzi, że myślenie mam po ojcu.
-Oby nie.
            Posłała mu coś w rodzaju uśmiechu, wzbudzając uwagę osiedlowego patrolu. Babcia zacmokała z aprobatą, układając w głowie schemat gorących plotek z domu obok. Nie przejęła się tym. Aż dziwne.
-Jesteś kretynem.
-Mama twierdzi, że mam to po ojcu.
-No proszę – sarkazm w kąciku ust zamrugał radośnie. – Głupota jest zaraźliwa.
-Wiem… Pisało na kapslu od Tymbarka.
-Skądś trzeba czerpać wiedzę. A mogę cię o coś prosić?
-Tak?
-Jak będziesz kiedyś chciał mnie odwiedzić, to najpierw zadzwoń. Przynajmniej się ubiorę.
            Skinął głową i powstrzymawszy namiętną chęć przytulenia tej przeuroczej drobinki, ruszył przed siebie, postanawiając jeszcze trochę pomarzyć o jej oczach. Przecież mu wolno….
            Tymczasem Natka – wśród zeszytów i powyrywanych kartek z imionami Francesci (pewnie Marco nie miał już miejsca u siebie) – znalazła papierek po krówce ze swoim adresem i „Jesteśmy sobie przeznaczeni” tańczącym gdzieś w rogu.
            Świstek włożyła do jednej z książek. A nuż Aniołom z Góry będzie potrzebne.

"Któregoś dnia spotkasz kogoś wyjątkowego, kogoś, kto rzuci cię na kolana jednym uśmiechem. Kogoś, kto zniewoli twoją duszę jednym spojrzeniem pięknych oczu. Nagle kula ziemska przechyli się na swojej osi i wskaże właśnie na nią. I będziesz wiedział, że spotkałeś swoje przeznaczenie." ~ Kerrelyn Sparks

            Noc nadeszła dziwnie szczęśliwie. Mieszała się z Jego oddechem, który na stale osiadł na moim ramieniu. Lubiłam czuć Jego obecność.
Już zasypiałam, bez słowa oddając się objęciom Morfeusza. Nim sen zdążył całkowicie mnie pochłonąć, usłyszałam krzyki z głębi mieszkania. Należały do Lary i Federico. Któreś trzasnęło drzwiami. Zadrżałam.

Nie ulega wątpliwości, że powodem awantury byłam ja.

**

A Bufon wstał i zaczął klaskać.
To tyle w dziale wyżaleń. Dziękuję.

10 komentarzy:

  1. Ja to wiem, Ty to wiesz - że to miejsce jest mojem

    OdpowiedzUsuń
  2. Wrócę niedługo, muszę tylko ogarnąć troszkę czasu :*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Obiecałam. Wróciłam? Nie.
      Jestem okropna! Możesz mnie zabić, pozwalam Ci. Nie, wiesz co? Nie zasługuję na łagodne traktowanie. Zginę pożarta wyrzutami sumienia!
      Jak tu nie skomentować, no jak? Takie dzieło, cudo, bajka... A ja siedzę ledwo żywa, w nieco za dużej piżamie (dokładnie dwa rozmiary, bo ja tak to kocham), o drugiej w nocy i główkuję - co napisać, zęby Ci zadośćuczynić i usatysfakcjonować?
      Czy ja tam napisałam "zęby"? Wybacz, mój umysł jest ograniczony. Nawet siły nie ma i woli, by poprawić to na "żeby". Jestem potworkiem. Okropnym, niesubordynowanym potworkiem. I złośliwą jędzą, ale to tak nawiasem.
      Dobra, dobra, kończmy bajerę.
      Już, Aciu najdroższa, przechodzę do Twojego cudeńka.
      Hmm... Zacznę od końca, dobrze? Wspomnienia... Czasem więcej z nich kłopotu, niż pożytku. W tym wypadku wspomnienia to wszystko, co Natalce zostało. No i nienawiść do życia, ale to już inna sprawa. Ojjjj! Maxi, nieładnie. Tak się włamywać -,- Nie no, jak ty mogłeś! A scena oczywiście przeurocza *.*
      Maribel... Tu to mnie zaskoczyłaś. I mam jedno pytanko nawiązujące do opowiadania: Maribel lubi żelki? Wiesz, no... Lara tak działa na ludzi :P
      I faktycznie, Maxi to bufon w kolorowej czapce, który nie stworzył małych bufonów.
      A mógł.
      Nie wybaczę mu tego. Dobra, wybaczę, ale nie musi o tym wiedzieć, ciiiiii!!!

      Cóż, co więcej napisać? Wiem, że krótko i tak dalej (pominę wstawkę o mojej smutnej egzystencji, formacjach mentalnych i odchudzaniu *tu Ania dostaje poduszką w łeb od tajemniczego ktosia*, bo o odchudzaniu naprawdę dłuuugo mogę pisać - i jak zwykle wyciągam nieważne fakty z mojego życia, nie zawracaj uwagi - i przejdę dalej), ale mój umysł nie jest w stanie normalnie pracować. Cóż, skutki pewnych zdarzeń.
      Tu grypa, a tam?
      I szkoła. Toż to forma terroryzmu.
      Dobra, wracam do świata żywych- na chwilę - by dokończyć moje wypocinki.
      Pamiętaj! Ania kocha.
      I Ania będzie kochać.
      Będzie kochać, bo z Sapphirką inaczej nie można!
      No więc kocham <3

      Usuń
  3. Piszesz genialnie Agatko.
    Tylko Ci pozazdrościć talentu, kochanie :*
    Czekam na kolejną część.
    Przepraszam, że tak szybko ale brak czasu.

    Twoja fanka
    Pozdrawiam
    Buziaki
    Całusy

    xoxo

    Stevie

    OdpowiedzUsuń
  4. Zabrałam się za komentarz. Nawet laptop bije mi brawo.
    Doszłam do wniosku, że powinnam napisać nowy słownik. W obecnym są wprawdzie takie słowa jak arcydzieło, arcytwór, biały kruk, brylant, cacko, coś pięknego, cud, cudeńko, cudo, dzieło, dzieło doskonałe, dzieło sztuki, dzieło wybitne, dziw nad dziwy, fenomen, klejnot, majstersztyk, mistrzostwo, objawienie, okaz, osobliwość, perła, rzadkość, skarb, sztuka, unikat, zjawisko (tak przynajmniej piszą, w internecie jest prawie wszystko). Natomiast wciąż brakuje słowa na opisanie aniołkowej twórczości. Jest zbyt jedyna, zbyt wyjątkowa. Wiesz, jak ciężko mi wybrać jakiś cytat z tego bloga? Musiałabym przekopiować w całości z pięć rozdziałów i prolog.
    Ktoś tu jest zbyt utalentowany.

    Nigdy nie pojmę, jak można w jednym rozdziale zmieścić ładunek emocjonalny, który obezwładnia całkowicie, na dobre i każe zużywać kartony chusteczek, a obok tego upchnąć tak przegenialny tekst komediowy, że każdy inny żart staje się przy tym słaby i naciągany. Aniołkowe poczucie humoru czyni cuda i potrafi wywołać uśmiech na twarzy nawet teraz, po tylu dniach, gdy czytam po raz setny i po raz setny cieszę się jak głupi do sera - chociaż za oknem paskudna pogoda, kaloryfery słabo grzeją, mnie wszystko boli, nie spałam pół nocy, o, jeszcze herbata mi się skończyła. Tysiąc powodów do depresji, a jedna Acia niszczy je wszystkie jak Vanish plamy albo coś w tym stylu. Nie zostaje nic.

    Już lubię Maribel. Bycie siostrą Bufona to nie jest łatwy los. Nawet jeżeli ma się świetną matkę.
    Zresztą każda z postaci jest świetnie wykreowana. Moja faworytka Lara - no kocham. Biorę ją w całości, wraz z cyborgiem na kurtce i niefotogenicznym wyglądem.
    Przypomniał mi się teraz mój kolega, rzucający kreatywnym tekstem "Co jest, ziemniaku?"
    Ludzie mnie ciągle obrażają. Pff.
    Rodzinka Natki przypomina mi moją. Teksty na tym poziomie. I mam wytłumaczenie, dlaczego nikogo do domu nie przyprowadzam - boję się, że wyzwą go od Jehowych i Chińczyków. Nie ma to nic wspólnego z moją ziemniakowatą twarzą, skądże.

    Po raz 342435735934759 zakochuję się w tym blogu. Niech zalegalizują w kraju małżeństwa z utworami literackim, będę pierwsza chętna. Ciągle od nowa ujmuje mnie tu wszystko. Wiem, że to bardzo banalne, co mówię, ale ja naprawdę uwielbiam każdy piksel tej strony do tego stopnia, że to graniczy z chorobą psychiczną. Popadłam w ciężki nałóg, a ty nie masz wyboru, musisz pisać - umrę, jak przestaniesz. Serio. Nie rób mi tego.

    Ale głupi komentarz, aż mi siebie żal. Muszę jeszcze nawiedzić Emptylusta, zamiast wciąż tu siedzieć i nabijać się z Natki w staniku i Maxiego z opadnietą do kolan szczęką. Ten widok mnie prześladuje. Gorzej niż parasolka z Kermitem.

    Kocham cię strasznie, Aniołku. Tak, o: *rozkłada ramiona na metr i sześćdziesiąt pięć centymetrów, bo więcej nie da rady* i o wiele bardziej.

    OdpowiedzUsuń
  5. Moja ty Agatko. Pisze komentarz wiele czasu później, niż przeczytałam Twój cudowny rozdział. Przepraszam. Jestem beznadziejna po prostu. Tylko tyle mogę powiedzieć na swoje usprawiedliwienie. Oklaski dla Stevie. Jestem mega beznadziejna. A szczególnie przy Twoich dziełach. Wiesz co ci powiem? Nie nadajesz się tu. To...dla Ciebie za mało. Musisz pisać książki. Rozwijać się. Naprawdę. Każda Twoja książka Agatko musi być od razu moja, bo nie przeżyję. Jejku *_* 'Słucham 36 utworu na twojej playliście. Zakochałam się. Taka cudowna nutka. Znów odchodzę od tematu. Wiesz jak trudno mnie wyprowadzić z równowagi? A ty doprowadzasz z każdym dziełem to łez. Piszczeć się chcę jak widzę kolejny rozdział. Pozwolisz ożenić mi się z tym oto blogiem? Proszę, słońce. Nie jestem dobra w pisaniu komentarzy. Szczególnie takich długich..Trudno. Chciałam powiedzieć coś jeszcze. Wygląd bloga. Tak bardzo oddaje atmosferę twoich opowiadań. Cudowny. Mam nadzieję, że nie zrezygnujesz z tego bloga jak z HoA Story? Bo tego już nie przeżyję. Naprawdę, kochanie. Nie możesz mi tego zrobić. A teraz leci utwór 17 <3 .

    Przejdę do rozdziału jeśli mi jeszcze na to pozwolisz.
    Najlepszy moment to wspomnienie Natalki. Nacia w staniku!
    Więcej się nie wypowiem.
    Bo to bez sensu.
    Przepraszam. Wybaczysz mi kiedyś, słońce?

    xoxo

    Stevie

    OdpowiedzUsuń
  6. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  7. Hej, Aćka.
    Ja tu tylko na chwilę, żeby powiedzieć, a może bardziej przypomnieć?, że tak, ja TU jestem i będę, bo kocham, chociaż mój niepokorny debilizm (przepraszam za wyrażenie), doprowadził do narobienia sobie zaległości. Okropność ;.;
    Ale wrócę! Już niedługo, meheheh.
    Kocham Cię, Edyta ♥

    OdpowiedzUsuń