Dzwonili
dzisiaj z Jego pracy. Kazali sprawdzić pocztę i przekazali szybkie kondolencje,
od których ponownie coś stanęło mi w gardle, a telefon wysunął się z ręki. Poza
obrażeniem życia nie miałam nic do roboty, więc tylko krzyknęłam do Federico,
że biorę jego laptopa i udałam się do tymczasowo swojego pokoju.
Po
wysłuchaniu charakterystycznej melodyjki, zalogowałam się na jego profil (nie
trudził się nad hasłem – żelki; chyba chciał zrobić mi na złość) i znów ugięły
się pode mną kolana, gdy ujrzałam tapetę. Naprawdę wolałabym zobaczyć tam Bukę
z „Muminków” czy Pamelę Andreson niż Maxiego, który entuzjastycznie patrzy się
w stronę obiektywu i gdzieś tam na boku ciągnie mnie za pojedynczy lok – akurat
wysmyknął się z szkarłatnej gumki. Na siebie specjalnie nie patrzę, bo „Kill
you” wypisane jest nie tylko na mojej bluzce ze zdjęcia, ale również na
wiecznie niezadowolonej twarzy, promieniującej tylko w chwilach jego obecności
– tych, kiedy specjalnie się ze mnie nie nabijał. Lara stała metr dalej z
raczej nieprzyzwoitym gestem – ubzdurała sobie, że nie jest fotogeniczna,
ponieważ jej twarz przypomina ziemniaka, ale i tak wszystko prowadziło do Leóna
– zerwał z nią w mało brutalny sposób, lecz przez miesiąc płakała mi do
telefonu, rozpaczając, że się zabije i nikt jej więcej nie zobaczy. Ostatecznie
poszłyśmy na pizzę i jej przeszło, bo pizza nie rani, a rozumie.
Federico
widać nie było. Jedynie jego palec wszedł do obiektywu – pierwszorzędnym
fotografem nigdy nie zostanie, bądźmy szczerzy. Ale nikt nie usuwał żadnego z
jego zdjęć, bo zazwyczaj uwieczniały jakieś ciekawe ujęcie Lary. Z takich
piękności się nie rezygnuje.
I
znowu na sekundę powietrze przestało istnieć, a ja po omacku wybierałam
wspomnienia z ekranu. Nie wiem, czy chcę tak żyć.
Okno
przeglądarki wyświetliło się dopiero po trzech minutach, które poświęciłam na
nienawidzenie wszystkiego i wdychanie znajomego zapachu z Jego bluzy,
wygrzebanej z kąta szafy.
Drżącymi
palcami szukałam właściwych liter na klawiaturze, jakbym robiła to po raz
pierwszy. Moje hasło bynajmniej nie było ciekawe. Zbiór nieokreślonych znaków i
cyferek, który tylko ja potrafiłam zapamiętać. Leniwie pobłądziłam wzrokiem po
ekranie. W mailu kazali przyjść do firmy po jego rzeczy. Jakby nie mogli
powiedzieć tego przez telefon. Pojadę tam razem z Federico, jeśli w najbliższym
czasie nie zostanę doszczętnie pożarta przez depresję.
Starsze
wiadomości to tylko kondolencje, których nawet nie czytam, tylko od razu
usuwam, bo to jasne, że każdemu jest smutno, nie muszą mi tego uświadamiać.
Prócz tego natrafiam na informację o wyjątkowym specyfiku, mogącym uczynić moją
skórę nieskazitelnie cudowną. Krem przeciwzmarszczkowy też kasuję. Bez względu
na to jaki wiek wyraża moja twarz, nie jestem jeszcze stara.
I
już mam zamiar wylogować się ze zbiorowiska nieszczęść, gdy na ekranie
rozbłyska pomarańczowa koperta z dzisiejszą datą. Tym razem nie przyszła od
żarliwych wielbicieli kremów. Maribel.
Kochana
Naty!
Nie
mogę się przyzwyczaić.
Przepraszam.
To chyba kiepski początek listu, prawda? Nie umiem napisać nic sensownego. Ale
ty rozumiesz. Na początku chciałam zadzwonić, ale chyba nie chcesz wdawać się z
nikim w dłuższe rozmowy. A może… Nie. Jednak wolę nie pogrążać się w
rozważaniach. Zgaduję, że teraz wszyscy kłócą się, czego potrzebujesz. A to
takie banalne.
Nie
było mnie na pogrzebie. W sumie nas. Mnie i rodziców. Przepraszam. Ale pomyśl,
Naty. Jaki rodzic chciałby uczestniczyć w pożegnaniu własnego dziecka? Mogłam
przyjechać sama, lecz nie chciałam ich zostawiać. Myślę, że woleli abym
została. Mają tylko mnie.
Ciężko mi w to uwierzyć. Prawie w ogóle nie mieszkaliśmy razem. On został w Buenos u
dziadka, ja tutaj… Rzadko go widywałam. Przyzwyczaiłam się, że go nie ma, nawet
było mi z tym dobrze. A teraz goni mnie dziwna świadomość, że on już nie wróci
i nigdy więcej go nie zobaczę. Szczerze, to nie wiedziałam, że można za kimś aż
tak bardzo tęsknić.
Rodzice
nie płaczą. Mama tylko siedzi przy oknie i patrzy, jakby zaraz miał przyjść,
otworzyć bramę – cała farba z niej zeszła, tata nadal jej nie pomalował – i
przeprosić za zbyt późny powrót do domu. To taki brzydki nawyk ludzi. Czekanie
na coś, co nigdy się nie wydarzy. Tata czyta. Dużo czyta. Na ogół kryminały.
Nie wiem, czy ma to jakiś sens, ale chyba chce zyskać poczucie, że inni mają gorzej
od niego.
Ostatnio
zaczęłam malować Anioły. Na ogół są to postacie kobiece o głębokich rysach na
twarzy – ich blizny mają symbolizować nasze bezpieczeństwo. Rozpaczliwie
potrzebuję w Coś wierzyć. A ostatnio niczego nie jestem pewna. Przecież wiesz.
Ale
wyobraź sobie tylko: może Maxi zastąpił Twojego Anioła Stróża? Powiedzmy sobie
szczerze: był beznadziejny. Zawsze się spóźniał, nie odróżniał purpury od
fioletu, solił herbatę, nigdy nie wiązał butów, słuchał okropnej muzyki, kradł
mi mojego pluszowego królika z pokoju, pięć razy zepsuł mikrofalówkę, potrafił
przeżyć miesiące jedynie na zupkach chińskich, miał węża w kieszeni, mylił
kisiel z budyniem, nie umiał liczyć do dziesięciu po niemiecku, dostawał
palpitacji serca przy dmuchaniu balonów, czytał tylko gazety z programem
telewizyjnym. Ale kochał Cię najbardziej na świecie i robił to bezapelacyjnie
idealnie. Rany, ja chyba jednak nie czułabym się bezpieczna z takim Aniołem.
Bez urazy. Wiesz, wciąż jesteśmy rodzeństwem. Pewne zasady obowiązują.
To dla
mnie normalne. Nadal się z niego śmieję, bo to trochę tak, jakby nadal gdzieś
tutaj był. Jest. Ja wiem. Ale nie wiem, w którą stronę nieba patrzeć – mój
Anioł chyba też zabłądził. Pozostały mi tylko te na papierze. Chcesz, to
prześlę Ci jeden z obrazów. Czy zostałaś już stuprocentową ateistką?
Dzisiaj
weszłam do jego starego pokoju. Dopiero teraz zebrałam się na odwagę… Na szafce
leżał ten pluszowy królik z oderwanym uchem, którego zawsze mi podwędzał i
żądał okupu. Teraz nie musi. Zostawiłam go tam. Uznajmy, że wygrał. Frajer.
Teraz pewnie się cieszy. On wszystko słyszy. Nie zmienił się. Nawet po drugiej
stronie. Myślę, że śmierć jest dla tych, co to lubią mówić, że życie jest
męczące. Wówczas doświadczają upragnionego odpoczynku, bo wyobraź sobie, jak bardzo
można napocić się przy gdybaniu.
Jestem
idiotką. Powinnam to usunąć, czyż nie? A może… Nie rozumiem, po kiego tyle mi
tych wtrąceń, przecież musi to jakoś wyglądać… Piszę, bo najwyraźniej doskwiera
mi samotność, która w gruncie rzeczy stale zaszywała się w moim otoczeniu, ale
teraz wylazła z kryjówki i żyć mi nie daje. Zawsze się rozumiałyśmy. Tym razem
też. Przepraszam, że fizycznie mnie z Tobą nie ma, ale jeśli to czytasz,
pomyśl, że właśnie mocno Cię przytulam. Niewielkie pocieszenie.
Czy
będę głupia, prosząc cię o przyjazd? Sama bym się do ciebie wybrała, ale nie
chcę zostawiać rodziców. Jesteś moją jedyną nadzieją – jak w tej piosence,
wiesz której, prawda?
Kocham i pozdrawiam Ciebie, Larę i Federico.
Maribel, która mimo wszystko nie jest ateistką.
Przyłapałam
łzy na dyskretnym obezwładnianiu moich oczu. To była akurat jedna z tych chwil,
kiedy następował gwałtowny przypływ morza wspomnień. Mimo wszystko, zrobiło mi
się ciepło na sercu. Bardzo za nią tęskniłam.
Trzy
czwarte Maribel stanowiły jej włosy. Miedziany odlew zachodzącego słońca
dotykający chudych bioder otulonych miękką tkaniną długich spódnic, które z
upodobaniem nosiła. Piegi przebiegające po szpiczastym nosie, muskające
truskawkowe usta, tańczące wokół nieprawdopodobnie jasnych oczu - ni to
zielonych, ni to niebieskich – zawsze się śmiały, spływały po ramionach,
plecach i szczupłych nogach. Lubiła kabarety, zimną kawę, puchate skarpetki,
Julię Roberts i czekoladę z orzechami. Kochała zimę, zapach pierników i film
„Marzyciel”. Nienawidziła za to listopada, warzyw, czarnych parasoli, burzy,
liczby „7” i lodów pistacjowych. Miała szalenie dobre serce, ale cięty język i
z trudnym pobłażaniem wpatrywała się w każdego, kto dopuścił się popełnienie
jakiegoś wyjątkowo rażącego błędu.
Z
opowieści Maxiego można było wywnioskować, że Maribel to obrzydliwy potwór,
straszniejszy od Buki z „Muminków”, mogący pożreć samego Herkulesa. W
rzeczywistości bestia okazała się artystką z dozą teatralnego poczucia humoru,
mnóstwem mądrości życiowych w kieszeniach za dużego swetra i umiejętnością
robienia najlepszego dżemu z truskawek na świecie. Choć Maxi i tak twierdził,
że to zatrute.
Talentu
nie można było jej odmówić. Początkowo chciała zostać pisarką. Napisała nawet
dwie powieści, które kurzyły się gdzieś w dolnej szufladzie, chroniąc się przed
krytycznymi oczami światła dziennego. Bohaterką pierwszej historii była
ośmioletnia dziewczynka, która zaginęła w czasoprzestrzeni, podczas
poszukiwania pluszowego królika – małoletnia wówczas Maribel utożsamiła się z
główną postacią, będącą niewinną ofiarą brudów dwudziestego pierwszego wieku.
Drugie opowiadanie powstało zaledwie kilka lat temu. Mówiło głównie o tym, że
mężczyźni to popieprzeni materialiści, którzy odczuwają zaledwie pociąg fizyczny.
We wstępie podkreśliła podobno, że nieliczni bufoni potrafią zmienić się pod
wpływem rozsądnych istot. Bufonem był Maxi, a rozsądną istotą ja. Książka
szybko stała się ulubionym arcydziełem Lary, bo tylko ona miała do niej dostęp
i po dzień dzisiejszy zarzucała jakimiś feministycznymi cytatami, które chyba
tylko dla niej miały drugie dno. Nigdy nie wątpiłam w inteligencję Maribel,
jednak „Facet jest jak firanka – i tak się podrze” rysowały mi znak zapytania
na powiekach, a oczy tylko w osłupieniu obserwowały sceptyczną reakcję Lary –
rzecz jasna, rozumiejącej ten cytat od podszewki. Obecnie zatraciła się w malowaniu, czym już w stu procentach zdobyła mają przychylność. Ja nie potrafiłam namalować nawet chmury. Maxi zawsze się z tego śmiał, jakby sam był wielce uzdolniony.
-Grasz w Metina? Ja też chcę! – Obok znikąd wyrosła
Lara, dzisiaj wystylizowana na Audrey Hepburn. – Maribel napisała? Boże, jak ja
kocham tę dziewczynę. Jedyna trzeźwo myśląca.
-A ja?
-Ty nie lubisz żelków. Nie mogę ci ufać.
Przeleciała
wzrokiem po emailu. Momentami przytakiwała głową – zapewne trafiła na
inteligentne zdanie, sprzyjające jej dziwnie realistycznym poglądom. Wywijała
się emocjom, ale najwyraźniej uległa, bo w końcu bezradnie spuściła ramiona.
Chyba jesteśmy bezsilni wobec wyroków życia.
-Jesteś bardzo dzielna, Natka.
Pojedyncza
łza zakręciła jej się w oku.
-Pozwoliłaś mu odejść.
-Bo nie miałam wyboru.
-Miałaś. Mogłaś przestać oddychać.
Nie
wiem, co dokładnie chwilowo pozbawiło mnie głosu. To, że Lara powiedziała coś z
sensem, czy uświadomienie sobie, iż zamiast skakać z mostu, ja wciąż żyję. To
przerażające.
Nim
zaczęłam poważnie zastanawiać się nad definitywnym końcem (który w sumie
nastąpił już miesiąc temu), do pokoju wkroczył Federico z słuchawką w dłoni.
Uśmiechał się cierpko.
-Twój tata.
-Cudownie.
-Cudowna jesteś tu tylko ty. – Roześmiał się, na co
Lara prychnęła, przysuwając się bliżej mnie. – Dasz radę? Czy skłamać, że
właśnie zatkałaś się dobrocią świata?
-Daj już. Postaram się przeżyć, o ile mój aktualny
stan jeszcze śmie nazywać się życiem.
Fede
wziął Larę pod ramię i wyprowadził z pomieszczenia, mimo, iż wyrywała się na
wszelkie możliwe sposoby (nawet ugryzła go w szyję – a tak się wypierała oglądania
„Pamiętników wampirów”). Ostatecznie odpuściła rękoczyny, skupiając się na
rozwiniętym słownictwie. Zamknęłam drzwi, żeby tata nie pomyślał przypadkiem,
że trafiłam do burdelu.
-Halo?
-Dzień dobry. Z tej strony agencja towarzyska „Wyjdź
za pedała”. Czy rozmawiam z osobą pełnoletnią?
Nie
zapomniał. Taki numer zawsze wykręcał Maxiemu, który potem bał się odbierać
telefonów. Mój ojciec nieustannie przyprawiał go o padaczkę. Role odwróciły
się, kiedy poinformowaliśmy rodziców o naszych zaręczynach. Wtedy tata miał
stan przedzawałowy, a mama kazała nam przyjść za tydzień, kiedy już ochłonie i
pogodzi się ze straszną prawdą.
-Ha ha. To nie jest zabawne.
-Już nie? Maxi się z tego śmiał.
Zamilkłam.
Odwrócenie medalu widocznie pomagało tylko Maribel.
-Córcia, zdecyduj się. Chcesz go obok siebie, a
jednak wspominanie o nim ci nie leży.
-Tato, nie mam nastroju.
-Ja przez całe życie nie mam nastroju. Jeszcze twoja
matka wygląda, jakby wszystkie cierpienia pozjadała. Martwi się o ciebie.
-Wiem. Wszyscy się martwią.
-No widzisz. Ja też. Dlatego chciałbym cię pocieszyć.
-O Jezu.
-Ty to zawsze kipiałaś entuzjazmem. Masz to po mnie.
Palec
automatycznie zawędrował do przycisku z czerwoną słuchawką. Rozważałam również
wyrzucenie telefonu za okno, lecz wołałam nie przyprawiać Federico o ojcowski
zawał serca. To nie jego rola.
-Byłaś na cmentarzu?
-Nie.
-I słusznie. Co będziesz modlić się do jakiegoś
cementu.
-Tato…
-No co? Przecież go tam nie ma. Nie wiem, gdzie go
wiatry zaniosły. Twoja matka twierdzi, że do Nieba, ale kto tam wie. Są różne
teorie.
-Tato…
-Aż powtórzę: no co? Kochałem tego cymbała. I szkoda,
że jednak nie postanowił mieć z tobą wtedy dziecka. Wiesz kiedy, prawda? Jak
przyszedł pierwszy raz, taki wystraszony z tą śmieszną czapką na głowie. No
więc, szkoda. Byłbym najlepszym dziadkiem na…
Odłożyłam
słuchawkę. Mój tata nie jest dobrym terapeutą.
Ostatnie
słowa odciążyły powietrze, a ja na chwilę odetchnęłam.
"Życie to niepewna sprawa, dlatego chce się zapamiętać z niego pewne chwile, wyryć je w umyśle, żeby później wyjąć wspomnienie jak zasuszony kwiat włożony między kartki książki i ponownie się nim rozkoszować." ~ Cassandra Clare
Jakie
licho go tam zaniosło zrozumieć nie mógł. Magicznym sposobem nogi same
zawędrowały do malowniczego osiedla z rzędami kolorowych domków, pełnego
miniaturowych ogrodów we wszystkich kolorach tęczy. Jeszcze raz spojrzał na
papierek po krówce z adresem nagryzanym przez Angie żelowym długopisem i
wdzięcznym „Jesteśmy sobie przeznaczeni” w rogu. Jego dziadek uwielbiał takie
mądrości życiowe i przed każdym skonsumowaniem krówki odczytywał dany cytat,
zagłębiając się w jego ukryte znaczenie, którego on sam nigdy nie umiał
rozszyfrować. Nawet słodycze pokazywały mu środkowy palec.
Naty
mieszkała za czerwonymi drzwiami z czerwoną kołatką i czerwoną skrzynką
pocztową. W ogrodzie stała czerwona huśtawka. Leżał na niej czerwony koc oraz
czerwona konewka. Czerwony to kolor miłości? O zgrozo. Jeszcze los go w jakieś
bagno pakuje. Czerwone, oczywiście.
Zastukał.
Najpierw dwa razy, potem trzy. Ciut za dużo. Nie zamierzał wyjść na natrętnego.
Ale jakby spojrzeć z innej strony: narzucał się jej w przeróżne sposoby, od
kiedy zrozumiał, że w każdym świetle wygląda pięknie. Tego nie da się leczyć.
Próbował.
Drzwi
otwiera ciemnowłosa kobieta w średnim wieku. Nieco ponad metr sześćdziesiąt,
biała sukienka i uśmiech dobrodziejki. Trochę podobny do tego Naty w jego
wyobrażeniach. W wyobrażeniach, ponieważ Natalia się nie uśmiechała. Chyba, że
ironicznie, ale to się nie liczy.
-Tak?
-Ja… przysz… chciam… bardz…
Uniosła
brwi, po czym krzyknęła w głąb mieszkania.
-Joseph, jakiś obcokrajowiec przyszedł! Po rysach
twarzy wnioskuję, że Chińczyk!
-To wyrzuć dziada!
Źle
to rozegrał. Pierwsza szansa przepadła. Zostały jeszcze dwie. Wolał patrzeć na
to przez pryzmat gier, to wydawało się o wiele bezpieczniejsze.
-Nie, jestem Argentyńczykiem.
-Przyszedł pan porozmawiać o Bogu? Przepraszam, ale…
-Nie, nie. Ja do Naty. Nie na rozmowę o Bogu. Lekcje
jej przyniosłem. Słyszałem, że jest chora i…
-Joseph, to tylko kolega Naty! – uśmiechnęła się
promiennie. – To bardzo miłe z twojej strony. Jestem Esmeralda. Proszę, wejdź.
Tylko bądź wyrozumiały, wiesz, Natka ma lekką depresję. Ostatnio jakiś oszołom
nazwał ją Hagridem i biedaczka nie może dojść do siebie.
Jak
już utkwili w temacie Harrego Pottera, zamarzyła mu się peleryna niewidka. Rumieńce
bowiem nie bywają dyskretne.
Wszedł
do środka. Z przedpokoju miał dobry widok na salon w kolorze bladej limonki,
pianino i mężczyznę siedzącego w fotelu, który nie raczył odpowiedzieć na jego „dzień
dobry”. W twarzy miał coś z sarkastycznego mordercy.
-Ja uważam, że pańska córka jest piękna.
Esmeralda
uśmiechem dała mu do zrozumienia, że wie, co jest na rzeczy, ale do dyskusji
postanowił włączyć się amant fotela i porannej prasy w starannie wyprasowanej
koszuli.
-Akurat. Nie gorączkuj się, synku, gdyż i tak prędzej
czy później ci kark ukręcę. Zobaczysz, Esmeraldo. Dziecko jej zrobi i spieprzy
za granicę.
-Joseph!
-Co: Joseph? No nie mów mi, że nie chce jej – jak to
ci gówniarze teraz pięknie mówią – przelecieć. Myślisz, że po co tu przyszedł?
-Joseph!
-A potem będziesz latać po urzędach, załatwiać pomoc
finansową, żeby Natalce naszej malutkiej z dzieckiem pomóc. I jeszcze – nie daj
Boże – w depresję popadnie. Zobaczysz, będą problemy przez tego gnoja w czapce.
-Joseph, natychmiast wyjdź!
-Kobieto, mecz się zaraz zaczyna. Odeślij adoratora
do domu i po sprawie!
-Pokój Naty jest na górze – wyszeptała, krzywym okiem
łypiąc na męża. – Nie przejmuj się tym baranem. Postradałam zmysły jak za niego
wychodziłam.
-To była miłość, skarbie, a faktem jest to, że miłość
jest szaleństwem. Za naszych czasów to ludzie kochali sercem a nie dup…
-Ja zwariuję. Jak Boga kocham, zwariuję. Idź już do
Natalii, zanim ten stary matoł zacznie muczeć.
Posłusznie
ulotnił się z salonu, czując mrożące krew żyłach spojrzenie Josepha i te
drugie, zatroskane Esmeraldy. Byle ci ludzie nigdy nie znaleźli jego adresu.
Zapewne obudziłby się z siekierą w czole i głową rozwaloną na pół. Z dedykacją
od Josepha.
Drzwi
były otwarte. Kultura nakazała zapukać, jednak chęć zobaczenia jej wzbiła się
na sam szczyt i – ponownie jak w większości spraw dotyczących jej osoby –
pozostał bezradny. Lubił myśleć o jej nieodgadniętych oczach. Cała galaktyka
skryta w chłodnym spojrzeniu, zaszyfrowanym przez równie tajemnicze serce. Chryste,
skąd on zna takie sformułowania? Dziadek, krówki, Angie, kapsle po Tymbarku…
Musiałby pomyśleć.
Pełen
romantycznych określeń wsunął głowę do środka, dając ponieść się ogromnej chęci
zobaczenia jej twarzy.
-Mamo, przyniosłaś mi jakąś bluzkę? Wszystkie fajne
są w praniu, a te co mam w szufladzie, nie pasują mi do spodni.
Klęczała
przy szufladzie, miotając kolejnymi podkoszulkami, swetrami, kamizelkami,
koszulami, tunikami, kabaretkami, legginsami, bojówkami, szelkami, żakietami, polówkami, szortami, dżinsami, rybaczkami, bluzami, sukienkami, spódnicami i wszelkimi częściami damskiej
garderoby, o których wiedział jedynie dzięki bożej pomocy Maribel. Wiedział
również, że przed siódmą rano kobiety wyglądają jak cyborgi. Też dzięki
siostrze.
Wprawdzie
mógłby poprosić, żeby się odwróciła, wytłumaczyć zaistniałą pomyłkę. Zważając
jednak na to, iż właśnie go zamurowało, jakiekolwiek działania wymagające ruchu
lub mówienia tymczasowo były nieaktywne.
-Mamo? Czemu nic nie mówisz?
Odwraca
się, a on odruchowo wspiera się o framugę drzwi. Reszta jest kwestią kilku sekund.
Pisk
Naty przebija dopuszczalną skalę dźwiękową, dociera do Afryki, Antarktydy, na
wyspy tropikalne i wraca z powrotem uderzając prosto w jego osobę, wciąż
magicznie uziemioną.
Na
górę z prędkością światła docierają Joseph i Esmeralda. Ten pierwszy łapie go
za kołnierz i gwałtownie odpycha do tyłu, wskakując do twierdzy swojej najukochańszej
córeczki. Z pokoju obok wychodzi niska blondynka w dziurawych legginsach w białe
ciapki. Dłonią przeczesuje rozczochrane włosy, drugą zakrywa ziewające usta.
-Czy u nas zawsze musi być głośno jak na porodówce?
Sąsiedzi pomyślą, że patola.
Odpycha
Maxiego na bok, kontroluje stan zaistniałej sytuacji. Rozbawiona Emse głaszcze
Natkę po głowie i usiłuje ją pocieszyć, co chwilę rżąc ze śmiechu.
-Natka, mówiłam ci, nie lataj w staniku po domu, bo
nuż jakiś zainteresowany przyjdzie!
-Mamo! Wstyd mi wszyscy robicie!
-Przynajmniej jesteśmy kompletnie ubrani – rzuca
blondynka, w odpowiedzi dostając poduszką z wizerunkiem wyszczerzonej krowy.
Tak.
To wszystko wina krów.
-Jesteś chłopakiem Natki? Nie, nie odpowiadaj. Wiem,
że nie. Taka małpa znajdzie co najwyżej pracę na zmywaku. Jestem Lena i mam
szczerą nadzieję, że nie zostaniesz moim szwagrem. Nie zwykłam życzyć ludziom
źle.
-Mi ciągle życzysz – burka Natka, wbijając nosek w jasnoniebieską
kołdrę.
-Powiedziałam „ludziom”. Małpy to zwierzęta.
-A ja to wiedziałem, że mu tylko jedno w głowie.
-Joseph!
-Tato!
-Co: Joseph? Takich to tylko wykastrować!
-Joseph!
-Tato!
-Dobre, tato. Przybij żółwika.
-To ja już pójdę. Do widzenia – jęczy, biegiem puszczając
się w dół schodów.
Postanawia,
że nigdy w życiu już tu nie wróci. Policzki go pieką, a przecież nie powianiem czuć
duszącej atmosfery piekła, lecz dotyk Niebios. Chryste. Co za wstyd. On nie
powinien już żyć.
Mija
patrol osiedlowy, czyli staruszkę z okienka, pożerającą go ciekawskim wzrokiem.
Jeszcze weźmie go za zboczeńca, satanistę lub – co gorsza – chłopaka Natki. Nieszczególnie
by mu to przeszkadzało, ale dzisiaj chciał jedynie zaprzyjaźniać się z szokiem
termicznych w swoich czterech ścianach.
-Maxi, poczekaj!
Boże.
Odwrócić się? Przecież już wystarczająco rzeczy go dzisiaj zabiło. Game over.
Koniec życia. Definitywny, niewątpliwy, ostateczny, nieunikniony koniec.
-Podobno masz dla mnie zeszyty.
Wygrała.
I ma koszulkę w sowy. Już złapał się na myśli, że bez niej, też wyglądała niczego
sobie, ale Joseph magicznym sposobem przeniknął do jego mózgu wraz z piłą
łańcuchową i siekierą. To tylko hormony.
-Tak, tak. To wszystkie. Nie pisaliśmy dużo. Będziesz
miała czas w sobotę? – Wypalił, naraziwszy się własnemu sumieniu. Ponownie
przybrał barwę pomidora. – Musimy ćwiczyć piosenkę.
-Raczej tak.
-Świetnie. To… pa.
-Tylko na tyle cię stać?
Owszem,
chętnie porwałby ją w ramiona i już miał to zrobić, gdyby jego Anioł Stróż nie
popukał się w czoło, informując, że ona tylko oczekuje przeprosin za Hagrida. Kolejny
łomot od życia.
-Przepraszam.
-Nie gniewam się.
-Serio?
-Jasne. Tylko na początku chciałam cię zabić, ale to
takie nic. Mama twierdzi, że myślenie mam po ojcu.
-Oby nie.
Posłała
mu coś w rodzaju uśmiechu, wzbudzając uwagę osiedlowego patrolu. Babcia
zacmokała z aprobatą, układając w głowie schemat gorących plotek z domu obok. Nie
przejęła się tym. Aż dziwne.
-Jesteś kretynem.
-Mama twierdzi, że mam to po ojcu.
-No proszę – sarkazm w kąciku ust zamrugał radośnie. –
Głupota jest zaraźliwa.
-Wiem… Pisało na kapslu od Tymbarka.
-Skądś trzeba czerpać wiedzę. A mogę cię o coś
prosić?
-Tak?
-Jak będziesz kiedyś chciał mnie odwiedzić, to
najpierw zadzwoń. Przynajmniej się ubiorę.
Skinął
głową i powstrzymawszy namiętną chęć przytulenia tej przeuroczej drobinki,
ruszył przed siebie, postanawiając jeszcze trochę pomarzyć o jej oczach. Przecież
mu wolno….
Tymczasem
Natka – wśród zeszytów i powyrywanych kartek z imionami Francesci (pewnie Marco
nie miał już miejsca u siebie) – znalazła papierek po krówce ze swoim adresem i
„Jesteśmy sobie przeznaczeni” tańczącym gdzieś w rogu.
Świstek
włożyła do jednej z książek. A nuż Aniołom z Góry będzie potrzebne.
"Któregoś dnia spotkasz kogoś wyjątkowego, kogoś, kto rzuci cię na kolana jednym uśmiechem. Kogoś, kto zniewoli twoją duszę jednym spojrzeniem pięknych oczu. Nagle kula ziemska przechyli się na swojej osi i wskaże właśnie na nią. I będziesz wiedział, że spotkałeś swoje przeznaczenie." ~ Kerrelyn Sparks
Noc
nadeszła dziwnie szczęśliwie. Mieszała się z Jego oddechem, który na stale osiadł
na moim ramieniu. Lubiłam czuć Jego obecność.
Już zasypiałam, bez słowa oddając się
objęciom Morfeusza. Nim sen zdążył całkowicie mnie pochłonąć, usłyszałam krzyki
z głębi mieszkania. Należały do Lary i Federico. Któreś trzasnęło drzwiami.
Zadrżałam.
Nie ulega wątpliwości, że powodem awantury
byłam ja.
**
A Bufon wstał i zaczął klaskać.
To tyle w dziale wyżaleń. Dziękuję.
Ja to wiem, Ty to wiesz - że to miejsce jest mojem
OdpowiedzUsuńMOJE MIEJSCE
OdpowiedzUsuńWrócę niedługo, muszę tylko ogarnąć troszkę czasu :*
OdpowiedzUsuńObiecałam. Wróciłam? Nie.
UsuńJestem okropna! Możesz mnie zabić, pozwalam Ci. Nie, wiesz co? Nie zasługuję na łagodne traktowanie. Zginę pożarta wyrzutami sumienia!
Jak tu nie skomentować, no jak? Takie dzieło, cudo, bajka... A ja siedzę ledwo żywa, w nieco za dużej piżamie (dokładnie dwa rozmiary, bo ja tak to kocham), o drugiej w nocy i główkuję - co napisać, zęby Ci zadośćuczynić i usatysfakcjonować?
Czy ja tam napisałam "zęby"? Wybacz, mój umysł jest ograniczony. Nawet siły nie ma i woli, by poprawić to na "żeby". Jestem potworkiem. Okropnym, niesubordynowanym potworkiem. I złośliwą jędzą, ale to tak nawiasem.
Dobra, dobra, kończmy bajerę.
Już, Aciu najdroższa, przechodzę do Twojego cudeńka.
Hmm... Zacznę od końca, dobrze? Wspomnienia... Czasem więcej z nich kłopotu, niż pożytku. W tym wypadku wspomnienia to wszystko, co Natalce zostało. No i nienawiść do życia, ale to już inna sprawa. Ojjjj! Maxi, nieładnie. Tak się włamywać -,- Nie no, jak ty mogłeś! A scena oczywiście przeurocza *.*
Maribel... Tu to mnie zaskoczyłaś. I mam jedno pytanko nawiązujące do opowiadania: Maribel lubi żelki? Wiesz, no... Lara tak działa na ludzi :P
I faktycznie, Maxi to bufon w kolorowej czapce, który nie stworzył małych bufonów.
A mógł.
Nie wybaczę mu tego. Dobra, wybaczę, ale nie musi o tym wiedzieć, ciiiiii!!!
Cóż, co więcej napisać? Wiem, że krótko i tak dalej (pominę wstawkę o mojej smutnej egzystencji, formacjach mentalnych i odchudzaniu *tu Ania dostaje poduszką w łeb od tajemniczego ktosia*, bo o odchudzaniu naprawdę dłuuugo mogę pisać - i jak zwykle wyciągam nieważne fakty z mojego życia, nie zawracaj uwagi - i przejdę dalej), ale mój umysł nie jest w stanie normalnie pracować. Cóż, skutki pewnych zdarzeń.
Tu grypa, a tam?
I szkoła. Toż to forma terroryzmu.
Dobra, wracam do świata żywych- na chwilę - by dokończyć moje wypocinki.
Pamiętaj! Ania kocha.
I Ania będzie kochać.
Będzie kochać, bo z Sapphirką inaczej nie można!
No więc kocham <3
Piszesz genialnie Agatko.
OdpowiedzUsuńTylko Ci pozazdrościć talentu, kochanie :*
Czekam na kolejną część.
Przepraszam, że tak szybko ale brak czasu.
Twoja fanka
Pozdrawiam
Buziaki
Całusy
xoxo
Stevie
Zabrałam się za komentarz. Nawet laptop bije mi brawo.
OdpowiedzUsuńDoszłam do wniosku, że powinnam napisać nowy słownik. W obecnym są wprawdzie takie słowa jak arcydzieło, arcytwór, biały kruk, brylant, cacko, coś pięknego, cud, cudeńko, cudo, dzieło, dzieło doskonałe, dzieło sztuki, dzieło wybitne, dziw nad dziwy, fenomen, klejnot, majstersztyk, mistrzostwo, objawienie, okaz, osobliwość, perła, rzadkość, skarb, sztuka, unikat, zjawisko (tak przynajmniej piszą, w internecie jest prawie wszystko). Natomiast wciąż brakuje słowa na opisanie aniołkowej twórczości. Jest zbyt jedyna, zbyt wyjątkowa. Wiesz, jak ciężko mi wybrać jakiś cytat z tego bloga? Musiałabym przekopiować w całości z pięć rozdziałów i prolog.
Ktoś tu jest zbyt utalentowany.
Nigdy nie pojmę, jak można w jednym rozdziale zmieścić ładunek emocjonalny, który obezwładnia całkowicie, na dobre i każe zużywać kartony chusteczek, a obok tego upchnąć tak przegenialny tekst komediowy, że każdy inny żart staje się przy tym słaby i naciągany. Aniołkowe poczucie humoru czyni cuda i potrafi wywołać uśmiech na twarzy nawet teraz, po tylu dniach, gdy czytam po raz setny i po raz setny cieszę się jak głupi do sera - chociaż za oknem paskudna pogoda, kaloryfery słabo grzeją, mnie wszystko boli, nie spałam pół nocy, o, jeszcze herbata mi się skończyła. Tysiąc powodów do depresji, a jedna Acia niszczy je wszystkie jak Vanish plamy albo coś w tym stylu. Nie zostaje nic.
Już lubię Maribel. Bycie siostrą Bufona to nie jest łatwy los. Nawet jeżeli ma się świetną matkę.
Zresztą każda z postaci jest świetnie wykreowana. Moja faworytka Lara - no kocham. Biorę ją w całości, wraz z cyborgiem na kurtce i niefotogenicznym wyglądem.
Przypomniał mi się teraz mój kolega, rzucający kreatywnym tekstem "Co jest, ziemniaku?"
Ludzie mnie ciągle obrażają. Pff.
Rodzinka Natki przypomina mi moją. Teksty na tym poziomie. I mam wytłumaczenie, dlaczego nikogo do domu nie przyprowadzam - boję się, że wyzwą go od Jehowych i Chińczyków. Nie ma to nic wspólnego z moją ziemniakowatą twarzą, skądże.
Po raz 342435735934759 zakochuję się w tym blogu. Niech zalegalizują w kraju małżeństwa z utworami literackim, będę pierwsza chętna. Ciągle od nowa ujmuje mnie tu wszystko. Wiem, że to bardzo banalne, co mówię, ale ja naprawdę uwielbiam każdy piksel tej strony do tego stopnia, że to graniczy z chorobą psychiczną. Popadłam w ciężki nałóg, a ty nie masz wyboru, musisz pisać - umrę, jak przestaniesz. Serio. Nie rób mi tego.
Ale głupi komentarz, aż mi siebie żal. Muszę jeszcze nawiedzić Emptylusta, zamiast wciąż tu siedzieć i nabijać się z Natki w staniku i Maxiego z opadnietą do kolan szczęką. Ten widok mnie prześladuje. Gorzej niż parasolka z Kermitem.
Kocham cię strasznie, Aniołku. Tak, o: *rozkłada ramiona na metr i sześćdziesiąt pięć centymetrów, bo więcej nie da rady* i o wiele bardziej.
Moja ty Agatko. Pisze komentarz wiele czasu później, niż przeczytałam Twój cudowny rozdział. Przepraszam. Jestem beznadziejna po prostu. Tylko tyle mogę powiedzieć na swoje usprawiedliwienie. Oklaski dla Stevie. Jestem mega beznadziejna. A szczególnie przy Twoich dziełach. Wiesz co ci powiem? Nie nadajesz się tu. To...dla Ciebie za mało. Musisz pisać książki. Rozwijać się. Naprawdę. Każda Twoja książka Agatko musi być od razu moja, bo nie przeżyję. Jejku *_* 'Słucham 36 utworu na twojej playliście. Zakochałam się. Taka cudowna nutka. Znów odchodzę od tematu. Wiesz jak trudno mnie wyprowadzić z równowagi? A ty doprowadzasz z każdym dziełem to łez. Piszczeć się chcę jak widzę kolejny rozdział. Pozwolisz ożenić mi się z tym oto blogiem? Proszę, słońce. Nie jestem dobra w pisaniu komentarzy. Szczególnie takich długich..Trudno. Chciałam powiedzieć coś jeszcze. Wygląd bloga. Tak bardzo oddaje atmosferę twoich opowiadań. Cudowny. Mam nadzieję, że nie zrezygnujesz z tego bloga jak z HoA Story? Bo tego już nie przeżyję. Naprawdę, kochanie. Nie możesz mi tego zrobić. A teraz leci utwór 17 <3 .
OdpowiedzUsuńPrzejdę do rozdziału jeśli mi jeszcze na to pozwolisz.
Najlepszy moment to wspomnienie Natalki. Nacia w staniku!
Więcej się nie wypowiem.
Bo to bez sensu.
Przepraszam. Wybaczysz mi kiedyś, słońce?
xoxo
Stevie
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
UsuńHej, Aćka.
OdpowiedzUsuńJa tu tylko na chwilę, żeby powiedzieć, a może bardziej przypomnieć?, że tak, ja TU jestem i będę, bo kocham, chociaż mój niepokorny debilizm (przepraszam za wyrażenie), doprowadził do narobienia sobie zaległości. Okropność ;.;
Ale wrócę! Już niedługo, meheheh.
Kocham Cię, Edyta ♥